– Białaczka to taka choroba – tłumaczy nam jedna z pielęgniarek – przy której, zanim się wbije pierwszą igłę, trzeba już mieć zaplanowane krok po kroku trzy kolejne terapie. Ta konkretna odmiana jest wyjątkowo słabo przewidywalna, więc należy myśleć z wyprzedzeniem. Ostra białaczka promielocytowa stwarza też większe trudności, gdyż jest oporna na chemioterapię.
– To znaczy? – pyta Brian.
– W typowych przypadkach białaczki pochodzenia szpikowego za każdym nawrotem udaje się doprowadzić do remisji choroby, jeśli tylko stan narządów wewnętrznych na to pozwala. Terapia wyniszcza organizm, ale można bezpiecznie zakładać, że przyniesie oczekiwane rezultaty. Białaczka promielocytowa nie daje takich możliwości. Każdą terapię można zwykle zastosować tylko raz. Nie możemy zrobić nic więcej.
– Chce pani powiedzieć – Brian przełyka ślinę – że nasza córeczka umrze?
– Chcę tylko powiedzieć, że niczego nie można być pewnym.
– Jak więc to będzie wyglądało?
Odpowiada mu inna pielęgniarka.
– Kate rozpocznie chemioterapię. Potrwa to tydzień. Mamy nadzieję, że uda się doprowadzić do zniszczenia komórek nowotworowych i do remisji choroby. Dziewczynka prawdopodobnie będzie reagować wymiotami na podawane jej środki. Będziemy starać się ograniczyć je do minimum, podając jej antyemetyki. Straci też włosy.
W tym momencie z mojej piersi wyrywa się cichy szloch. To tak nieistotny szczegół, ale jednak jest czytelny jak transparent. Każdy będzie wiedział, co się stało naszej Kate. A dopiero pół roku temu pierwszy raz zaprowadziłam ją do fryzjera; pamiętam dobrze złociste krążki jej loczków, leżące na podłodze jak monety z cennego kruszcu.
– Nie jest wykluczone, że dostanie rozwolnienia. Bardzo możliwe, że wda się jakieś zakażenie, ponieważ jej układ odpornościowy będzie wyłączony. Wtedy konieczna będzie hospitalizacja. Chemioterapia może też wywołać zaburzenia rozwojowe. Mniej więcej dwa tygodnie po jej zakończeniu poddamy Kate chemioterapii konsolidacyjnej, a następnie przeprowadzimy kilka kursów leczenia podtrzymującego. Ich liczba będzie zależała od wyników okresowych badań szpiku kostnego.
– A potem? – dopytuje się Brian.
– Potem będziemy obserwować – włącza się doktor Chance. – W przypadku ostrej białaczki promielocytowej trzeba uważać na wszelkie możliwe objawy nawrotu choroby. Musicie ją państwo przywieźć na pogotowie, kiedy tylko zauważycie u niej krwotok, gorączkę, napady kaszlu lub jakieś zakażenie. Dalsze leczenie może się różnie potoczyć. Będziemy dążyć do tego, żeby organizm Kate zaczął produkować zdrowy szpik kostny. Gdyby za pomocą chemioterapii udało się – co jest raczej mało prawdopodobne – doprowadzić do całkowitej remisji na poziomie komórkowym, będziemy mogli przeszczepić Kate jej własne komórki szpikowe. Taki zabieg nazywa się przeszczepem autologicznym. Jeśli zaś dojdzie do wznowy, możemy próbować przeszczepić jej zdrowy szpik od innego dawcy. Czy ona ma rodzeństwo?
– Brata – odpowiadam. Nagle straszliwa myśl świta mi w głowie. – Czy on też może być chory?
– To bardzo mało prawdopodobne. Może się jednak okazać, że jej brat nadaje się na dawcę do przeszczepu allogenicznego. W przeciwnym razie umieścimy Kate w ogólnokrajowym rejestrze dawców niespokrewnionych. Muszą państwo jednak wiedzieć, że najlepiej sprawdzają się przeszczepy od członków rodziny. W przypadku przeszczepu od obcego dawcy ryzyko śmierci gwałtownie rośnie.
Specjaliści zasypują nas informacjami, z których każda jest jak igła wbita prosto w ciało, jedna po drugiej, tak szybko, że przestaję już nawet czuć, jak wielki ból sprawiają. Mówią nam: „Nie próbujcie myśleć sami. Oddajcie dziecko w nasze ręce, bo bez nas ono umrze”. Na każdą odpowiedź, której nam udzielają, mamy nowe pytanie.
Czy odrosną jej włosy?
Czy doczeka do pierwszej klasy?
Czy może się bawić ze znajomymi?
Czy doszło do tego, bo mieszkamy w niezdrowej okolicy?
Czy to nasza wina, że dziecko zachorowało?
– Jak to się stanie… – słyszę nagle własny głos. – Jak ona umrze?
Doktor Chance przygląda mi się.
– To zależy od tego, jaka choroba ją pokona – wyjaśnia. – Przy infekcji wystąpią zaburzenia oddechowe i trzeba będzie podłączyć ją do respiratora. Jeśli nastąpi krwotok, straci przytomność i wykrwawi się. Jeśli któryś z narządów przestanie działać, objawy będą zależne od zagrożonego układu. Często te czynniki występują jednocześnie.
– Czy ona będzie świadoma tego, co się dzieje? – pytam, choć tak naprawdę chcę powiedzieć co innego: „Jak ja to przeżyję?”.
– Proszę pani – mówi doktor Chance, jakby usłyszał moje niewypowiedziane pytanie. – Mamy tu w tej chwili dwadzieścioro dzieci. Dziesięcioro umrze w ciągu kilku lat. Nie wiem, w której grupie znajdzie się Kate.
Aby Kate przeżyła, coś w niej musi umrzeć. Tak działa chemioterapia; jej celem jest eliminacja wszystkich komórek dotkniętych białaczką. Leki i kroplówki wprowadza się do systemu przez cewnik centralny wczepiony trzema ostrymi zębami w ciało pod obojczykiem. Przez niego także pobiera się krew. Patrzę na wszystkie te rurki wyrastające ze szczuplutkiej klatki piersiowej Kate; przypominają mi się filmy science fiction.
Zrobiono jej spoczynkowe EKG, żeby upewnić się, że serce zniesie chemioterapię. Zakropiono oczka deksametazonem, bo jeden z leków, które dostaje, powoduje zapalenie spojówek. Przez cewnik pobrano już pierwszą próbkę krwi, aby sprawdzić działanie nerek i wątroby.
Pielęgniarka zawiesza torebkę z kroplówką na stojaku i gładzi Kate po głowie.
– Czy ona będzie to czuła? – pytam.
– Ani trochę. Hej, Kate, spójrz tutaj. – Pielęgniarka wskazuje na torebkę z daunorubicyną, nakrytą ciemnym pokrowcem chroniącym przed światłem. Czarny plastik jest upstrzony kolorowymi nalepkami, które robiła razem z Kate, kiedy czekaliśmy na zabieg. Przy łóżku jednej ze starszych, nastoletnich dziewczynek widziałam nalepkę z napisem „Zbawienie i chemia dla każdego”.
Do żył mojej córeczki wpływają kroplami: daunorubicyną, 50 mg w 25 cm3 pięcioprocentowego roztworu glukozy; cytarabina, 46 mg w pięcioprocentowej glukozie, kroplówka ciągła, dwadzieścia cztery godziny na dobę; allopurynol, 92 mg. Innymi słowy – trucizna. Wyobrażam sobie wielką bitwę, która rozpoczyna się w ciele Kate. Przed oczyma mam armie w lśniących zbrojach i poległych, którzy opuszczają pole bitwy wraz z potem.
Powiedziano nam, że zanim Kate dostanie torsji, powinno upłynąć kilka dni. Zaczyna wymiotować po dwóch godzinach. Brian wzywa pomoc. Zjawia się pielęgniarka.
– Przyniosę jej reglan – mówi i już jej nie ma.
Kiedy Kate nie wymiotuje, to płacze. Siedzę na skraju łóżka i przytrzymuję ją na kolanach. Pielęgniarki nie mają czasu, żeby jej doglądać, bo w szpitalu i tak brakuje personelu. Podłączają torebkę z antyemetykiem do kroplówki i czekają kilka chwil, żeby zobaczyć pierwsze reakcje chorej, ale w końcu znów ktoś je wzywa i muszą wracać do swoich obowiązków. Reszta zostaje na naszej głowie. Brian, który zawsze musiał wychodzić z pokoju, kiedy któreś z naszych dzieci dostawało biegunki, teraz jest wzorem sprawności i zorganizowania: ociera Kate czoło i buzię chusteczkami, podtrzymuje jej szczupłe ramiona. „Wyjdziesz z tego”, mruczy pod nosem za każdym razem, kiedy mała zwraca. Nie wiem, czy mówi do niej, czy do siebie.