– Jedziemy na pogotowie – decyduję, chociaż widzę, że Brian już zawija Kate w kołdrę i podnosi z łóżeczka. Wsiadamy z nią do samochodu i dopiero, kiedy silnik już chodzi, przypominamy sobie o Jessem. Nie możemy zostawić go samego w domu.
– Ty jedź. – Brian czyta w moich myślach. – Ja z nim zostanę – mówi, ale nie odrywa oczu od Kate.
Dosłownie kilka minut później Jesse kuli się już na tylnym siedzeniu, pytając, dlaczego wstajemy, kiedy słonko jeszcze śpi. Pędzimy do szpitala.
Po przyjeździe na pogotowie kładziemy go do snu na zestawionych krzesłach i przykrywamy naszymi płaszczami. Patrzymy, jak lekarze uwijają się wokół rozgorączkowanej Kate jak pszczoły na łące pełnej kwiatów, wysysając z niej najrozmaitsze płyny. Wykonują posiewy na wszystkie możliwe drobnoustroje i robią jej nakłucie lędźwiowe w celu wykluczenia możliwości infekcji i zapalenia opon mózgowych. Wchodzi technik – radiolog z przenośnym aparatem rentgenowskim. Musi zrobić prześwietlenie klatki piersiowej, żeby sprawdzić, czy to nie jest zakażenie płuc.
Po wywołaniu kliszy oglądamy ją na negatoskopie na korytarzu. Na zdjęciu żebra Kate są cieniutkie jak zapałki. Prawie w samym centrum widnieje wielka szara plama. Czuję, jak miękną mi kolana. Chwytam się kurczowo ręki Briana.
– To jest guz. Nastąpi! przerzut. Lekarz kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Pani Fitzgerald – słyszę jego głos. – To jest serce Kate.
Pancytopenia to takie wymyślne słówko, które oznacza, że organizm Kate nie dysponuje w tym momencie żadnymi mechanizmami obronnymi przed zakażeniem. Doktor Chance wyjaśnia nam, że to rezultat udanej chemioterapii – przeważająca większość białych krwinek została zniszczona. Ma to także drugi skutek: wdaje się sepsa, zakażenie po chemioterapii, w takiej sytuacji już nie prawdopodobna, lecz stuprocentowo pewna.
Kate dostaje tylenol na zbicie gorączki. Pobierają jej krew, mocz i robią posiew plwociny, aby przepisać odpowiednie antybiotyki. Drgawki ustają dopiero po sześciu godzinach, ale były tak silne, że aż baliśmy się, że mała wypadnie z łóżka.
Pielęgniarka – ta sama, która kilka tygodni temu zaplatała jedwabiste włoski Kate w cienkie warkoczyki, żeby ją rozbawić – mierzy jej temperaturę i odwraca się do mnie.
– Saro – słyszę – możesz już odetchnąć.
Twarz Kate jest bledziutka i skurczona. Wygląda jak te odległe księżyce, które Brian lubi oglądać przez teleskop, tak samo jak one zimna, nieruchoma i odległa. Moja córeczka wygląda tak, jakby umarła… Nachodzi mnie straszna myśclass="underline" czy nie lepiej byłoby oglądać ją w trumnie, niż patrzeć, jak się męczy?
– Hej. – Brian gładzi mnie po głowie wolną ręką. Na drugim ramieniu kołysze Jessego. Już prawie południe, a my wciąż jesteśmy w piżamach. Nie pomyśleliśmy, żeby zabrać ze sobą ubrania na zmianę. – Zabieram małego na dół do stołówki. Zjemy obiad. Przynieść ci coś?
Potrząsam przecząco głową. Przysuwam krzesło do łóżka Kate i poprawiam kołdrę okrywającą jej nogi. Biorę ją za rączkę i przykładam do swojej, porównując.
Kate rozchyla powieki, dwie wąskie szparki. W pierwszym momencie nie może poznać, gdzie jest.
– Kate – szepczę. – Jestem przy tobie. – Malutka odwraca głowę i patrzy na mnie. Unoszę jej rękę do ust i wyciskam pocałunek w samym środku dłoni. – Jesteś bardzo dzielna. – Uśmiecham się do niej. – Kiedy będę duża, chcę być taka jak ty.
Wtedy dzieje się dziwna rzecz. Kate potrząsa główką, bardzo mocno. Odzywa się; jej głosik jest jak piórko drżące na wietrze, ulotny jak nić babiego lata.
– Nie, mamusiu – mówi – bo byłabyś chora.
Pierwszy z moich snów jest taki: kroplówka podłączona do cewnika centralnego w piersi Kate jest odkręcona zbyt mocno. Jej ciało wzbiera roztworem soli fizjologicznej jak nadmuchiwany balon. Usiłuję odłączyć kroplówkę, ale trzyma mocno. Przyglądam się, jak rysy mojej córeczki wygładzają się, zamazują i zacierają, aż w końcu jej twarz staje się bladym owalem, który mógłby należeć do pierwszej lepszej osoby na świecie.
W drugim ze snów rodzę dziecko. Jestem na oddziale porodowym; moje ciało otwiera się, serce pulsuje nisko, w samym brzuchu. Czuję nagłe parcie i w następnej chwili maleństwo jest już na zewnątrz.
– Dziewczynka – oznajmia położna, podając mi noworodka. Odsuwam rąbek różowego kocyka i zamieram.
– To nie jest Kate – mówię.
– Oczywiście, że nie – zgadza się pielęgniarka. – Ale to pani córeczka.
W szpitalu zjawia się nasz anioł stróż. Wchodzi do pokoju, w którym leży Kate. Ma na sobie kostium od Armatniego i warczy do słuchawki telefonu komórkowego.
– Sprzedawaj – mówi moja siostra głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie obchodzi mnie jak, Peter. Możesz sobie ustawić stoisko na środku Fanueil Hall. Masz mi sprzedać te akcje. – Suzanne rozłącza się i wyciąga do mnie ręce. Wybucham płaczem. – Hej – mówi uspokajającym tonem – chyba nie myślałaś, że cię posłucham i będę siedzieć w domu?
– Ale…
– Są na tym świecie telefony, są faksy. Mogę pracować u was. Kto inny zajmie się Jessem?
Brian i ja spoglądamy po sobie; o tym faktycznie nie pomyśleliśmy. Brian, wzruszony, wstaje i obejmuje Zanne ramieniem. Wychodzi mu to dość niezręcznie. Jesse przyskakuje do cioci.
– Adoptowałaś trzecie dziecko, Saro? – Śmieje się moja siostra. – Jesse nie mógł aż tak urosnąć… – Odrywa małego od kolan i pochyla się nad łóżkiem śpiącej Kate. – Na pewno mnie nie pamiętasz – szepcze, a oczy jej błyszczą. – Ale ja pamiętam ciebie.
Pozwalam jej przejąć ster. To najprostsza rzecz pod słońcem. Zanne zabawia Jessego grą w kółko i krzyżyk. Przez telefon zmusza pobliską chińską restaurację do przysłania obiadu do szpitala, choć nie prowadzą oni usług dostawczych. Siedzę na łóżku obok Kate i rozkoszuję się autorytetem mojej siostry. Pozwalam sobie uwierzyć, że ona potrafi naprawić nawet to, wobec czego ja jestem bezsilna.
Jest wieczór. Zanne zabrała już Jessego do domu. Brian i ja siedzimy po obu stronach łóżka Kate, jakby ona była obrazkiem, a my jego ramami.
– Wiesz… – szepczę. – Tak się zastanawiałam…
Brian porusza się na krześle.
– Nad czym?
Pochylam się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy.
– Nad kolejnym dzieckiem.
Brian marszczy brwi.
– O, Boże. – Wstaje i odwraca się ode mnie. – O, Boże.
Ja też wstaję.
– Chyba mnie nie zrozumiałeś.
Brian staje przede mną. Twarz ma ściągniętą bólem.
– Jeśli Kate umrze, i tak nic nam jej nie zastąpi.
Kate porusza się przez sen, szeleszcząc pościelą. Zmuszam się, żeby wyobrazić ją sobie jako czterolatkę, w kostiumie na Halloween; jako dwunastolatkę, pierwszy raz kładącą sobie błyszczyk na wargi; jako dwudziestolatkę, kręcącą się po pokoju w akademiku.
– Wiem – odpowiadam mężowi. – Musimy więc zrobić wszystko, żeby nie umarła.
ŚRODA
Powróżę ci z popiołu, jeśli chcesz.
Popatrzę w ogień i wyczytam z
Popielatych rzęs,
Z czerwonych i czarnych języków I pasków,
Skąd się bierze ogień
I jak biegnie do samego morza.
Carl Sandburg, „Ogniste stronice”
Każdy, jak sądzę, ma dług wdzięczności wobec swoich rodziców. Pytanie brzmi: jak wielki? Zadaję je sobie, słuchając paplaniny matki. Tematem dnia jest dziś najnowszy romans ojca. Nie po raz pierwszy żałuję, że nie mam rodzeństwa, choćby tylko dlatego, że gdybym je miał, takie telefony o świcie budziłyby mnie raz, dwa razy w tygodniu, ale nie siedem.