Выбрать главу

Anna wzrusza ramionami.

– Nic szczególnego nie przychodzi mi na myśl.

– Twoja matka jest nieco odmiennego zdania. Chociaż, z drugiej strony, jest również przekonana, że właśnie uprawiasz bieg po zdrowie.

Anna ogląda się na Kerri, która siedzi za biurkiem w przedpokoju i, rzecz jasna, chłonie każde nasze słowo. Zamyka drzwi i podchodzi do mojego biurka.

– Po tym, co się stało wczoraj wieczorem, nie mogłam jej powiedzieć, że idę do pana.

– A co się stało wczoraj wieczorem? – Anna nagle milknie, a ja tracę cierpliwość. – Posłuchaj mnie. Jeśli planujesz wycofać pozew… Jeśli niepotrzebnie tracę dla ciebie czas… To byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciała uczciwie powiedzieć mi o tym teraz, w tej chwili. Bo ja nie jestem psychologiem rodzinnym ani kumplem ze szkoły. Jestem twoim adwokatem, a gdzie jest adwokat, tam musi być sprawa. Pytam cię więc jeszcze raz: czy zmieniłaś zdanie co do tego procesu?

Wbrew oczekiwaniom moja tyrada nie odbiera Annie zdecydowania i nie kładzie kresu całej sprawie, zanim jeszcze zdążyła się ona na dobre rozpocząć. Ku mojemu zaskoczeniu dziewczyna spogląda na mnie spokojnym, opanowanym wzrokiem.

– Czy nadal chce mnie pan reprezentować?

Przytakuję, chociaż głos rozsądku odradza mi to stanowczo.

– W takim razie nie – słyszę. – Nie zmieniłam zdania.

Kiedy po raz pierwszy popłynąłem z ojcem na regaty, miałem czternaście lat. Z całych sił starał się mnie zniechęcić: byłem za młody i niedojrzały, a pogoda stanowczo zbyt niepewna. Ja jednak wiedziałem, co tak naprawdę chciał przez to powiedzieć: z taką załogą nie miał szans na wygraną. Dla mojego ojca liczyli się tylko najlepsi. Reszta równie dobrze mogła nie istnieć.

Ojciec pływał na przepięknym jachcie klasy USA – 1, zbudowanym z mahoniu i drewna tekowego, kupionym w Marblehead od J. Geilsa, tego rockowego klawiszowca. Był to, inaczej mówiąc, obiekt marzeń, wyznacznik pozycji i symbol wtajemniczenia opakowany w miodowozłotą gładź drewna i oślepiający nieskazitelną bielą żagla.

Ruszyliśmy z kopyta, przecinając linię startową pod pełnym żaglem równo z wystrzałem startera. Starałem się w każdej chwili być tam, gdzie należało: korygowałem ster, zanim jeszcze ojciec zdążył wydać mi polecenie, pomagałem przy zwrotach i przy halsach, aż od wysiłku rwały mnie mięśnie. I być może wszystko skończyłoby się szczęśliwie, gdyby nie burza, która nadeszła od północy, przynosząc ścianę deszczu i wiatr wzburzający trzymetrowe fale, po których zjeżdżaliśmy jak po stromych pagórkach.

Obserwowałem ojca uwijającego się w żółtym sztormiaku, jakby nie zauważał szalejącej ulewy. Ja marzyłem tylko o jednym: wczołgać się do jakiejś dziury, zwinąć w kłębek i umrzeć. Jemu na pewno nawet nie przyszło to do głowy.

– Campbell! – usłyszałem jego ryk. – Zmieniamy kurs!

Ale zwrot pod wiatr oznaczał kolejną piekielną huśtawkę.

– Campbell – powtórzył ojciec. – Rusz się.

Nagle przed nami otworzyła się głęboka dolina. Łódź zwaliła się w nią z taką prędkością, że straciłem oparcie pod nogami. Ojciec rzucił się do steru, odpychając mnie na bok. Na jedną chwilę, krótką, lecz cudowną, żagle znieruchomiały. Potem bom śmignął na drugą stronę, a jacht pomknął halsem w kierunku przeciwnym niż nasz kurs.

– Podaj koordynaty – rozkazał ojciec.

Prowadzenie nawigacji oznaczało, że mam zejść pod pokład, gdzie były mapy, i obliczyć kurs, który doprowadzi nas do następnej boi na trasie wyścigu. W zamkniętej, dusznej kajucie poczułem się jednak jeszcze gorzej. Otworzyłem mapę, ale nie zdążyłem nawet rzucić okiem. Zwymiotowałem prosto na nią.

Ojciec zaczął mnie szukać tylko dlatego, że długo nie wracałem z obliczonym kursem. Wsunął głowę do kajuty i zobaczył mnie na podłodze, siedzącego w kałuży własnych wymiocin.

– No nie – mruknął pod nosem i poszedł.

Zebrałem wszystkie siły i zmusiłem się do wyjścia za nim na pokład. Zmagał się z kołem sterowym i udawał, że mnie nie widzi, a kiedy zrobił zwrot, nie ostrzegł mnie ani słowem. Żagiel przeleciał na drugą stronę, rozpruwając niebo na dwoje. Bom huknął mnie w tył głowy. Straciłem przytomność.

Ocknąłem się w chwili, gdy ojciec mknął już ku linii końcowej, ścigając się z inną łodzią. Przestało padać, jeszcze tylko mżyło. Ojciec ukradł wiatr współzawodnikowi, który stracił prędkość i został w tyle. Wygraliśmy z przewagą kilku sekund.

Kazał mi posprzątać po sobie, a potem wysadził na przystani, polecił wziąć taksówkę i jechać do siedziby jachtklubu. Sam popłynął tam łodzią płaskodenną, żeby świętować zwycięstwo. Dojechałem na miejsce dopiero po godzinie. Ojciec był w wyśmienitym humorze, popijał whisky z kryształowego pucharu, który był nagrodą w tych regatach.

– Hej, Cam, idzie twoja załoga – zawołał jeden z jego znajomych. Mój ojciec zasalutował mi pucharem, wziął głęboki łyk, po czym z takim rozmachem postawił naczynie na blacie, że urwał ucho.

– Szkoda nagrody – mruknął ktoś pod nosem.

Ojciec odpowiedział mu, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Faktycznie szkoda – przyznał.

Praktycznie co trzeci samochód w Rhode Island ma na tylnym zderzaku czerwono – białą naklejkę z napisem upamiętniającym jedną z ofiar głośniejszych wypadków drogowych, do jakich doszło w naszym stanie: „Moja przyjaciółka Katy DeCubellis zginęła potrącona przez pijanego kierowcę”, „Mój przyjaciel John Sisson zginął potrącony przez pijanego kierowcę”. Takie naklejki można dostać na szkolnych festynach, u fryzjera albo od kwestarza. To nic, że nie znało się dzieciaka, który zginął; są one wyrazem solidarności i skrytej radości, że to nie nas, lecz kogoś innego spotkał tak tragiczny los.

W zeszłym roku na zderzakach pojawiły się naklejki ku pamięci nowej ofiary wypadku drogowego, Deny DeSalvo. Znałem ją z widzenia, w przeciwieństwie do innych zabitych. Miała dwanaście lat i była córką sędziego. Podobno jej ojciec przeżył załamanie podczas procesu, który odbył się zaraz po pogrzebie dziewczynki, i wziął trzymiesięczny urlop, żeby uporać się z bólem po stracie dziecka. Przypadek zrządził, że właśnie tego sędziego wyznaczono do prowadzenia sprawy Anny Fitzgerald.

Wchodząc do Kompleksu Garrahiego, gdzie ma siedzibę sąd rodzinny okręgu Providence, zastanawiam się, czy człowiek tak ciężko doświadczony przez życie będzie na siłach sądzić w sprawie, w której wygrana mojej klientki doprowadzi do śmierci jej nastoletniej siostry.

U wejścia stoi nowy strażnik, potężny facet z szyją grubą jak pień sekwoi i odpowiednio żywym pomyślunkiem.

– Bardzo mi przykro – mówi. – Psów nie wpuszczamy.

– To mój pies – przewodnik.

Strażnik jest zaskoczony i speszony. Pochyla się, żeby zajrzeć mi w oczy. Odpowiadam takim samym spojrzeniem.

– Jestem krótkowzroczny. Pies pomaga mi czytać znaki drogowe.

Obchodzimy tego cerbera i udajemy się korytarzem do sali rozpraw.

Za drzwiami stoją woźny sądowy i matka Anny Fitzgerald, rozmawiająca z nim jak z uczniakiem, któremu trzeba utrzeć nosa. Domyślam się, że to właśnie jest matka mojej klientki, chociaż prawdę mówiąc, w niczym nie przypomina stojącej tuż obok córki.

– Jestem przekonana, że sędzia zrozumie. To wyjątkowa sytuacja. – Sara Fitzgerald spiera się z urzędnikiem, a jej mąż przysłuchuje się rozmowie, stojąc samotnie kilka kroków za nią.

Anna dostrzega mnie. Na jej twarzy pojawia się ulga. Zwracam się do woźnego:

– Jestem Campbell Alexander – mówię. – W czym problem?

– Właśnie usiłuję wytłumaczyć pani Fitzgerald, że tylko adwokaci mają wstęp do gabinetu sędziego.