– Muszę porozmawiać z moją klientką – odzywa się Campbell.
– W tej chwili pańska klientka jest moją córką – odpowiada mama, bierze mnie za rękę i ściąga z krzesła. Na progu udaje mi się zebrać dość sił, żeby obejrzeć się na niego. Jest wściekły. Właściwie mogłam go uprzedzić, że tak to się skończy. Córka to karta, która przebija wszystko. W każdej grze.
Trzecia wojna światowa wybucha natychmiast. Wywołuje ją nie morderstwo arcyksięcia i nie szalony dyktator; wystarczy przeoczony zakręt w lewo.
– Brian – mówi mama, wyciągając szyję – minąłeś North Park Street.
Tata mruga oczami, wyrwany z zamyślenia.
– Mogłaś mi powiedzieć, że dojeżdżamy.
– Mówiłam.
Bez zastanowienia nad konsekwencjami wtrącania się w czyjąś sprzeczkę – i to po raz kolejny – odzywam się:
– Ja nie słyszałam.
Mama błyskawicznie odwraca głowę.
– W tej chwili jesteś ostatnią osobą, której komentarzy życzę sobie wysłuchiwać.
– Ja tylko…
Mama unosi dłoń; ten gest jest jak zamknięcie przegrody w taksówce. Widzę jeszcze, jak potrząsa głową.
Zwijam się w kłębek na tylnym siedzeniu. Leżę na boku, tyłem do kierunku jazdy, tak żeby widzieć tylko ciemność.
– Brian – słyszę głos mamy. – Znów przejechałeś ten zakręt.
Wchodzimy do domu. Mama niemal wbiega; jak burza przemyka obok Kate, która otworzyła nam drzwi; nie zwraca uwagi na Jeskego rozwalonego przed telewizorem. Nasz braciszek ogląda, zdaje się, kodowany kanał Playboya. Zatrzymuje się dopiero w kuchni. Otwiera szafki i zamyka je z głośnym trzaskiem. Wyjmuje jedzenie z lodówki i ciska je na stół.
– Hej – tata próbuje zagadnąć Kate – jak się czujesz?
Kate ignoruje pytanie i przeciska się obok niego w drzwiach do kuchni.
– Jak poszło?
– Chcesz wiedzieć, jak poszło? – Mama świdruje mnie spojrzeniem. – Może zapytaj siostrę?
Kate odwraca się do mnie z niemym zapytaniem w oczach.
– Coś dziwnie przycichłaś, kiedy sędzia cię nie słyszy – parska mama.
Jesse wyłącza telewizor.
– O, w mordę. – Patrzy na mnie. – Dałaś się zmusić do gadki z sędzią?
Mama zaciska powieki.
– Wiesz co, Jesse, może byś tak poszedł na spacer?
– Nie musisz mi tego powtarzać – odpowiada Jesse lodowatym tonem i już go nie ma. Po chwili dobiega nas trzask zamykanych drzwi. Bardzo to wszystko wymowne.
– Saro – tata wchodzi do kuchni – nie możemy się teraz denerwować.
– Jak mam się nie denerwować, kiedy moja własna córka wydaje wyrok śmierci na swoją siostrę?
Zapada taka cisza, że słychać wyraźnie szum lodówki. Słowa, które wypowiedziała mama, wiszą w powietrzu jak przejrzałe owoce na gałęzi drzewa; dopóki nie spadną i nie rozbryzną się na podłodze, nikt nie śmie nawet drgnąć. W końcu echo tych fatalnych słów cichnie. Mama rusza szybkim krokiem w stronę Kate, już w biegu wyciągając do niej drżące dłonie.
– Przepraszam. Nie chciałam tego powiedzieć. Wcale tak nie myślę.
W mojej rodzinie mówienie tego, czego nie chciało się powiedzieć, i niemówienie tego, co powinno zostać powiedziane, ma długą i bolesną tradycję. Kate zakrywa usta dłonią i wycofuje się tyłem z kuchni. Wpada na tatę, który niezgrabnie próbuje ją chwycić, wyrywa mu się i biegnie na górę. Słyszymy huk zatrzaskiwanych drzwi. Mama, rzecz jasna, biegnie za nią.
A co robię ja? To, co umiem najlepiej. Uciekam w przeciwnym kierunku.
Pralnia samoobsługowa to najprzyjemniej pachnące miejsce na świecie. Kiedy tam przychodzę, czuję się jak w deszczowy niedzielny poranek, kiedy nie trzeba wstawać z łóżka. To miejsce pachnie równie miło jak trawnik świeżo skoszony przez tatę – rozkosz dla nosa. Kiedy byłam mała, siadałam na kanapie i patrzyłam, jak wyjmuje się pranie z suszarki, a mama przyrzucała mnie jeszcze ciepłymi ubraniami. Zwijałam się w kłębek pod nimi i udawałam, że to skóra, a ja jestem bijącym pod nią sercem.
W pralniach samoobsługowych podoba mi się jeszcze jedna rzecz: przyciągają samotnych ludzi jak magnes. Na krzesłach w tyle sali leży jakiś facet, chyba zemdlał. Na nogach ma glany, a na koszulce napis: „Nostradamus był optymistą”. Przy blacie do składania ubrań stoi kobieta z naręczem męskich koszul z przypinanym kołnierzykiem. Pociąga nosem, połykając łzy. Wystarczy, że w pralni samoobsługowej zbierze się dziesięć osób i już są szanse, że nie będzie się tym, kto w życiu ma najgorzej.
Siadam na krześle naprzeciwko ludzi, którzy korzystają z pralek. Próbuję dopasować piorące się ubrania do ludzi, którzy na nie czekają. Różowe majtki i koronkowa koszula nocna muszą należeć do dziewczyny, która czyta jakiś romans. Czerwone wełniane skarpety i koszula w kratę to ten śpiący student – oberwaniec. Koszulki piłkarskie i śpioszki nosi maluch, który cały czas podaje mamie białe ściereczki, jedną po drugiej. Mama rozmawia przez komórkę i jest nieobecna. Dziwne: ma własny telefon, a nie stać jej na pralkę i suszarkę?
Czasami dla zabawy próbuję sobie wyobrazić, kim bym była, gdyby ubrania wirujące w najbliższej pralce należały do mnie. W tych grubych dżinsach mogłabym pracować w Phoenix jako dekarz; miałabym silne ramiona i plecy opalone na brązowo. Gdybym prała tę pościel w kwiaty, byłabym studentką kryminalistyki z Harvardu, która przyjechała do domu na wakacje. W tamtej atłasowej pelerynce chodziłabym na przedstawienia baletu i miałabym karnet do teatru. A potem próbuję wyobrazić sobie, że jestem tymi ludźmi i robię to, co oni zwykle robią. Nie mogę. Nie potrafię zobaczyć się w innej roli niż w roli dawczyni dla Kate, oddającej jej siebie, raz za razem.
Jesteśmy jak bliźniaczki syjamskie, choć nie widać miejsca, w którym jesteśmy zrośnięte. Tym trudniej będzie nas rozdzielić.
Podnoszę wzrok. Stoi nade mną dziewczyna, która prowadzi tę pralnię. W wardze ma kolczyk, a na głowie ufarbowane na niebiesko dredy.
– Czego ci trzeba? – pyta.
Powiem wam prawdę. Boję się usłyszeć własną odpowiedź.
Jestem dzieckiem, które bawiło się zapałkami. Podkradałem je z półki nad lodówką i chowałem się w łazience rodziców. Wiecie, że płyn do czyszczenia wanien marki Jean Nate się pali? Gdy go rozlać na podłodze, wystarczy jedna zapałka. Daje ładny, błękitny płomień, a kiedy już alkohol wypali się do końca, gaśnie.
Kiedyś Anna nakryła mnie w łazience. „Hej, zobacz”, powiedziałem i wypisałem płynem na podłodze jej inicjały. Kiedy je podpaliłem, nie uciekła z krzykiem, żeby poskarżyć rodzicom, tylko usiadła obok mnie, na brzegu wanny. Wzięła butelkę, wyrysowała płynem esy – floresy na kafelkach i powiedziała, że chce zobaczyć to jeszcze raz.
Anna jest dla mnie jedynym dowodem, że naprawdę należę do tej rodziny, że nie jestem podrzutkiem, że nie zostawiła mnie nocą na progu domu Fitzgeraldów jakaś parka w stylu Bonnie i Clyde’a. Na pierwszy rzut oka wszystko nas różni, ale wewnątrz jesteśmy właściwie tacy sami: pozornie prości, a tak naprawdę nie do rozgryzienia.
Kij wam w ryj. Tyle razy te słowa przychodziły mi do głowy, że powinienem wydziargać je sobie na czole. Żyję w przelocie; codziennie pruję moim jeepem po szosach, aż płuca zaczną rwać z bólu. Dziś zasuwam sto pięćdziesiąt na godzinę po autostradzie numer 95. Lawiruję między samochodami, ocierając się o nie o włos. Kierowcy wrzeszczą na mnie zza zamkniętych szyb. Odpowiadam im, pokazując środkowy palec.
Ileż problemów by to rozwiązało, gdybym walnął w barierkę i stoczył się ze skarpy! Nie myślcie, że nie zastanawiałem się nad tym. W moim prawie jazdy stoi informacja, że jestem dawcą organów. No, jeśli już, to wolałbym zostać dawcą – męczennikiem. Wiem, że martwy jestem sto razy więcej wart niż żywy; u mnie całość to znacznie mniej niż suma poszczególnych części. Ciekawe, komu się trafi moja wątroba, płuca, może nawet na oczy znajdzie się chętny? Ciekawe, komu się tak pofarci i dostanie to wielkie nic, które u mnie robi za serce.