Z niepokojem stwierdzam, że udało mi się dotrzeć do zjazdu z autostrady nawet bez jednej obcierki. Skręcam i pomykam Allens Avenue. Jest tam jedno przejście podziemne, w którym mieszka Dan. Dan to weteran z Wietnamu. Jest bezdomny. Zbiera baterie, które inni ludzie wyrzucają na śmieci. Nazywają go Duracell Dan. Nie mam pojęcia, po jaką cholerę gromadzi ten złom, wiem tylko, że otwiera każdą sztukę. Mówi, że w paluszkach AA Energizera CIA przekazuje swoim tajnym agentom wiadomości, a ulubiona firma FBI to od lat niezmiennie Eveready.
Mam z Danem taką umowę: kilka razy w tygodniu przynoszę mu duży zestaw z McDonalda, a on w zamian pilnuje moich rzeczy. Zastaję go skulonego nad podręcznikiem astrologii, który uważa za swój manifest.
– Sie masz, Dan. – Wysiadam z samochodu i podaję mu torbę z big makiem i całym zestawem. – Co słychać?
Dan patrzy na mnie z ukosa.
– Księżyc jest w znaku Wodnika. – Wkłada frytkę do ust. – Po kiego grzyba wyniosło mnie dziś z wyra?
A to nowina. Dan ma łóżko.
– Bardzo mi przykro – mówię. – Masz moje zabawki?
Dan wskazuje głową beczki schowane za betonowym słupem. Trzyma w nich moje rzeczy. Puszka z kwasem nadchlorowym gwizdniętym ze szkolnej pracowni chemicznej jest nietknięta; w drugiej beczce znajduję poszewkę z trocinami. Zabieram puszkę, poszewkę wkładam pod pachę i idę z tym do samochodu. Dan czeka przy drzwiach.
– Dzięki – mówię.
Dan opiera się o drzwi, żebym nie mógł otworzyć.
– Mam dla ciebie wiadomość.
Czuję nieprzyjemny skurcz w żołądku, chociaż wiem, że ten facet z reguły pieprzy od rzeczy.
– Od kogo? – pytam.
Dan rozgląda się po ulicy, potem znów patrzy na mnie.
– No, wiesz. – Nachyla się bliżej. – Pomyśl dwa razy.
– To jest ta wiadomość?
– No. – Dan kiwa głową. – Pomyśl dwa razy albo popij dwa razy. Nie jestem pewien.
– Tej drugiej rady mógłbym posłuchać. – Śmieję się, odpychając go lekko, żeby dał mi wejść do wozu. Jest bardzo wątły i lekki, chociaż na takiego nie wygląda; ma się wrażenie, że w środku jest pusty, jakby wszystko, co tam miał, już dawno się zużyło i wyparowało. W zasadzie dziwię się, że i mnie jeszcze wiatr nie porwał. – Na razie – żegnam się z Danem i włączam silnik. Jadę do pewnego magazynu, który mam na oku już od jakiegoś czasu.
Staram się wyszukiwać miejsca podobne do mnie: rozległe, puste, zapomniane przez wszystkich lub prawie wszystkich. Ten magazyn znalazłem w okolicy Olneyville. Kiedyś należał do jakiejś firmy eksportowej. Teraz jest zamieszkany: żyje w nim wielopokoleniowa rodzina szczurów. Zostawiam samochód w bezpiecznej odległości, żeby nikt go nie przyuważył. Chowam poszewkę z trocinami pod kurtką i ruszam do drzwi.
Wychodzi na to, że jednak czegoś się nauczyłem od mojego kochanego staruszka: strażak wie, jak dostać się tam, gdzie go nikt nie prosi. Zamek daje się bez wysiłku otworzyć wytrychem. Teraz pozostaje już tylko wybrać miejsce, gdzie najlepiej będzie zacząć. Dziurawię poszewkę i grubymi krechami wypisuję trocinami na podłodze moje inicjały: JBF. Potem biorę puszkę z kwasem i spryskuję nim trociny.
Nigdy wcześniej nie robiłem tego za dnia, w pełnym świetle.
Wyjmuję z kieszeni paczkę meritsów i wkładam jednego do ust. W zapalniczce mam już tylko resztkę gazu; muszę pamiętać, żeby ją napełnić. Dopalam papierosa i wstaję. Pociągam jeszcze raz i rzucam niedopałek prosto w trociny. Wiem, że pójdzie szybko, więc od razu ruszam biegiem. Po chwili za mną wznosi się ściana ognia. Na pewno będą szukać śladów, tak jak zawsze, ale po tym niedopałku i po moich inicjałach nie pozostaną żadne ślady. Cała podłoga się stopi, a ściany wygną się i w końcu runą.
Pierwszy wóz strażacki dojeżdża na miejsce, zanim jeszcze zdążę dobiec do samochodu i wyjąć z bagażnika lornetkę.
Ogień zdążył już osiągnąć swój ceclass="underline" wyrwał się na wolność. Szyby w oknach popękały, z dziur bije ciemny dym, przysłaniając słońce.
Kiedy miałem pięć lat, po raz pierwszy zobaczyłem łzy mojej mamy. Stała przy oknie w kuchni i udawała, że wcale nie płacze. Słońce właśnie wschodziło, podobne do napęczniałej pomarańczowej bulwy. „Co robisz, mamo?” – zapytałem. Dopiero po latach zrozumiałem to, co wtedy odpowiedziała. Co miały znaczyć słowa „czarno to widzę”, skoro przecież kuchnię zalewały pierwsze promienie wschodzącego słońca.
W tej chwili niebo jest czarne od gęstego dymu. Wali się dach, tryskając snopami iskier. Na miejsce przybywa drugi zastęp strażaków – to ci, których wezwano prosto z domów, sprzed telewizora, oderwano od obiadu, wyciągnięto spod prysznica. Przez lornetkę widzę nazwisko Fitzgerald wypisane lśniącymi odblaskowymi literami na plecach kombinezonu. Mój ojciec bierze w dłonie wąż strażacki, gruby od wody. Wsiadam do samochodu i odjeżdżam.
W domu zastaję mamę oszalałą z nerwów. Ledwo zaparkowałem, a ona już wybiega na podwórko.
– Dzięki Bogu – mówi. – Musisz mi pomóc.
Nie ogląda się nawet, czy idę za nią, więc domyślam się, że chodzi o Kate. Drzwi do pokoju dziewczyn zostały wkopane do środka, drewniane odrzwia są potrzaskane. Siostra leży bez ruchu na łóżku. Wtem wstrząsa się gwałtownie, szamocze jak lewarek w ręku i wymiotuje krwią na koszulkę. Na jej kołdrze w kwiaty dostrzegam krwistoczerwone maki, których wcześniej tam nie było.
Mama klęka obok łóżka, odgarnia jej włosy z twarzy, a kiedy Kate wymiotuje ponownie całym strumieniem krwi, ociera jej usta ręcznikiem.
– Jesse – odzywa się spokojnym, rzeczowym tonem – ojciec dostał wezwanie. Jest nieosiągalny. Zawieziesz nas do szpitala, bo ja muszę siedzieć z tyłu z Kate.
Wargi Kate lśnią czerwienią jak dojrzałe wiśnie. Biorę siostrę na ręce. Sama skóra i kości, które widać dobrze pod obcisłą koszulką.
– Anna wybiegła z domu, a Kate zamknęła się w pokoju – opowiada mama, biegnąc obok mnie. – Zostawiłam ją na chwilę, żeby doszła do siebie, ale potem usłyszałam, że kaszle. Musiałam do niej wejść.
Więc wyłamałaś drzwi, kończę w myślach. Jakoś w ogóle mnie to nie dziwi. Mama otwiera drzwi samochodu, żebym mógł posadzić Kate na tylnym siedzeniu. Wyjeżdżam z podwórka i puszczam się przez miasto jeszcze szybciej niż zwykle. Jesteśmy już na autostradzie. Do szpitala, byle szybciej.
Dziś rano, kiedy rodzice pojechali z Anną do sądu, ja zostałem z Kate. Włączyliśmy telewizor. Kate chciała oglądać swoją ulubioną telenowelę, ale kazałem jej spieprzać i przełączyłem na kodowany kanał Playboya. Teraz, kiedy pędzę z nią na ostry dyżur, nie zwracając uwagi na światła, żałuję, że nie dałem jej oglądać tego durnego tasiemca. Staram się nie patrzeć na jej twarz, podobną do malutkiej białej monety lśniącej w lusterku wstecznym. Mogłoby się wydawać, że po tylu latach życia ze śmiertelnie chorą osobą człowiek jest z tym obyty i przygotowany na chwile takie jak ta. A mnie w tym momencie pulsuje w głowie jedno pytanie, to pytanie, którego nie wolno nam zadawać: Czy to już? Czy to już? Czy to już?
Mama wyskakuje z samochodu natychmiast, kiedy tylko wyhamowuję przed wejściem na pogotowie. Popędza mnie, żebym szybciej wyciągnął Kate z tylnego siedzenia. Wchodzimy do środka. Musimy przedstawiać niezły widok: ja z zakrwawioną siostrą na rękach i nasza matka, łapiąca pierwszą pielęgniarkę, która nawija jej się pod rękę. Pada krótkie polecenie: