Выбрать главу

– Mamo – pyta Jesse – czy to tutaj pójdzie Kate?

To jest zwykłe dziecięce pytanie, niewinne tak jak wszystkie pytania, które zadaje Jesse. Pomimo to czuję, jak miękną mi kolana. Zjeżdżam na pobocze, włączam światła awaryjne, po czym odpinam pas i odwracam się.

– Nie, Jess – odpowiadam synkowi. – Kate zostanie z nami.

– Państwo Fitzgerald? – pyta reżyser programu. – Witam. Proszę usiąść tutaj.

Zajmujemy miejsca w studiu telewizyjnym, do którego zaproszono nas ze względu na niekonwencjonalną metodę poczęcia naszego dziecka. Dziwnym sposobem, walcząc o zdrowie Kate, nieświadomie staliśmy się tematem ogólnonarodowej debaty naukowej.

Brian bierze mnie za rękę. Podchodzi do nas Nadya Carter, dziennikarka prowadząca program.

– Za chwilę zaczynamy. Puściłam już materiał o Kate. Zadam państwu tylko kilka pytań i będzie po wszystkim.

W ostatniej chwili Brian wyciera sobie policzki rękawem koszuli. Słyszymy głośny jęk makijażystki stojącej za reflektorem oświetlającym plan.

– Za żadne skarby – szepcze mi Brian do ucha – nie pokażę się w ogólnokrajowej sieci z różem na twarzy.

Kamera ożywa zupełnie niepostrzeżenie, inaczej, niż się spodziewałam. Tylko delikatne wibracje, które czuję w stopach i ramionach, dają znać, że maszyna pracuje.

– Panie Fitzgerald – zaczyna Nadya – przede wszystkim proszę nam powiedzieć, dlaczego zdecydowali się państwo na wizytę u genetyka.

Brian spogląda na mnie.

– Nasza trzyletnia córeczka Kate choruje na bardzo ostrą odmianę białaczki. Za poradą onkologa próbowaliśmy znaleźć dawcę szpiku kostnego. Niestety, starszy brat Kate nie ma zgodności genetycznej. Istnieje, co prawda, narodowy rejestr dawców szpiku, lecz zanim znajdzie się ktoś odpowiedni dla Kate, może już być… za późno. Uznaliśmy, że warto sprawdzić, czy młodsze rodzeństwo Kate nie wykaże zgodności.

– Kate nie ma młodszego rodzeństwa – zauważa Nadya.

– Jeszcze nie – odpowiada Brian z naciskiem.

– Co zadecydowało, że zwrócili się państwo o pomoc do genetyka?

Chodziło o czas – odpowiadam szczerze, bez ogródek. – Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby co rok płodzić nowe dziecko w nadziei, że okaże się ono odpowiednim dawcą dla Kate. Specjalista genetyk zbadał cztery embriony. Mieliśmy szczęście: jeden z nich wykazał pełną zgodność z organizmem starszej siostry. Poddałam się zapłodnieniu in vitro.

Nadya zerka w notatki.

– Otrzymali państwo wiele listów pełnych krytyki, prawda?

Brian kiwa głową.

– Ludzie uważają, że chcieliśmy mieć dziecko na zamówienie.

– A nie jest tak?

– Nie chcemy, żeby nasza córka miała niebieskie oczy, była wysoka, kiedy dorośnie, ani żeby miała iloraz inteligencji dwieście. Poprosiliśmy lekarzy o konkretne cechy, lecz nie są to tak zwane wzorcowe cechy ludzkie. Są to cechy organizmu Kate. Nie chcemy mieć superdziecka. Chcemy ratować życie naszej córeczki.

Ściskam go mocno za rękę. Boże, jak ja go kocham.

– Pani Fitzgerald, co pani powie swojej młodszej córce, kiedy dorośnie? – pyta Nadya.

– Przy odrobinie szczęścia – odpowiadam – powiem jej, żeby przestała dokuczać siostrze.

Pierwszych skurczów dostaję w sylwestra. Emelda, moja pielęgniarka, żeby czymś mnie zająć, opowiada o znakach zodiaku.

– To będzie Koziorożec – mówi, masując mi ramiona.

– To dobrze?

– Koziorożce zawsze kończą to, co zaczęły.

Wdech, wydech.

– Dobrze… o tym… wiedzieć – mówię.

Na oddziale rodzą jeszcze dwie kobiety. Jedna z nich, dowiaduję się od Emeldy, siedzi ze ściśniętymi nogami i przetrzymuje poród. Chce doczekać do północy. Dziecko urodzone w Nowy Rok dostaje darmowe pieluszki i bon oszczędnościowy w wysokości stu dolarów od Citizens Banku na przyszłą edukację.

Emelda wychodzi do recepcji. Zostajemy sami. Brian bierze mnie za rękę.

– Jak się czujesz?

Uśmiecham się z trudem, bo czuję kolejny skurcz.

– Wolałabym, żeby było już po wszystkim.

Brian uśmiecha się do mnie. No tak, wyszłam przecież za strażaka i ratownika paramedycznego w jednej osobie. Dla niego rutynowy poród w szpitalu to nic szczególnego. Gdyby odeszły mi wody podczas katastrofy kolejowej albo gdybym rodziła na tylnym siedzeniu taksówki…

– Wiem, o czym myślisz – przerywa mi Brian, chociaż nie odezwałam się ani słowem. – Mylisz się. – Unosi moją dłoń do ust, całuje kostki palców.

Wtem czuję szarpnięcie, jakby ktoś zwolnił kołowrót kotwicy, którą noszę w sobie. Jej łańcuch, gruby jak pięść, rwie przez moje podbrzusze.

– Brian – z trudem łapię oddech – sprowadź lekarza.

Po chwili zjawia się położnik. Kładzie dłoń pomiędzy moimi nogami i spogląda na zegar ścienny.

– Jeśli poczeka pani jeszcze chwilę, to dziecko będzie sławne – mówi.

Potrząsam głową.

– Proszę je przyjąć – mówię. – Bez chwili zwłoki. Lekarz zerka na Briana.

– Liczą państwo na ulgi podatkowe?

To, na co ja liczę, nie ma nic wspólnego z urzędem skarbowym. Czuję, jak główka przeciska się na zewnątrz. Lekarz podtrzymuje ją, odwija z szyi dziecka pępowinę pełną tej wspaniałej krwi, wyciąga jedno ramię, potem drugie.

Unoszę się z wysiłkiem, żeby zobaczyć, co się tam dzieje.

– Pępowina – przypominam mu. – Proszę uważać.

Lekarz przecina pępowinę i szybko wynosi życiodajną krew, żeby schować ją bezpiecznie w lodówce. Poczeka tam, aż Kate będzie gotowa, żeby ją przyjąć.

Przygotowanie do przeszczepu zaczyna się rankiem pierwszego dnia po narodzinach Anny; jest to dzień zerowy. Schodzę z porodówki na oddział radiologii, żeby zobaczyć się z Kate. Obie mamy na sobie żółte jałowe fartuchy; małą to bawi.

– Mamo, zobacz – mówi. – Wyglądamy tak samo.

Kate jest pod wpływem środków uspokajających, które dostała od pediatry. Nie ma czucia w nogach. W każdej innej sytuacji byłby to zabawny widok: kiedy tylko próbuje stanąć, przewraca się. Nagle uderza mnie myśclass="underline" tak właśnie wygląda dziewczyna, kiedy po raz pierwszy podchmieli sobie na imprezie w szkole średniej albo na studiach. Szybko jednak sprowadzam się na ziemię: Kate może nie doczekać tego wieku.

Kiedy przychodzi radiolog, żeby zabrać małą na naświetlanie, Kate przywiera z całych sił do mojej nogi.

– Kotku – uspokaja ją Brian – wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

Kate potrząsa główką i zaciska palce jeszcze mocniej. Przyklękam przed nią, a ona rzuca mi się w ramiona.

– Nie spuszczę cię z oka nawet na chwilę – obiecuję.

Bunkier do radioterapii jest olbrzymi. Na ścianach wymalowano tropikalne drzewa. Akceleratory liniowe są wbudowane w sufit i zagłębienie pod stołem do zabiegów, który wygląda jak zwykłe łóżko polowe przykryte prześcieradłem. Radiolog kładzie na piersi Kate grube ołowiane ciężarki w kształcie ziaren fasoli i prosi, żeby leżała spokojnie. Obiecuje jej, że kiedy będzie już po wszystkim, dostanie naklejkę.

Przyglądam się córeczce przez grubą szybę ochronną. Promienie gamma, białaczka, rodzicielstwo. Najskuteczniej zabija to, czego nie można zobaczyć.

Onkologia też ma swoje prawo Murphy’ego, nigdzie niezapisane, lecz funkcjonujące w powszechnej świadomości: żeby wyzdrowieć, trzeba najpierw swoje odchorować. Dlatego jeśli organizm ciężko znosi chemioterapię, a po napromieniowaniu schodzi skóra – to bardzo dobrze, bo w przeciwnym razie, gdyby zabiegi spowodowały tylko przejściowe mdłości, a ból byłby do zniesienia, mogłoby to oznaczać, że organizm jakimś sposobem wydalił środki, które mu podano i cała terapia poszła na marne.

Według tych kryteriów Kate do tej pory z całą pewnością powinna wyzdrowieć. Zeszłoroczna chemioterapia to absolutnie nic w porównaniu z obecnymi zabiegami. Mała dziewczynka, która nigdy nie miała nawet kataru, teraz jest wrakiem, cieniem samej siebie. Naświetlania trwały trzy dni; Kate dostała po nich nieustającej biegunki i trzeba było założyć jej pieluchę. Z początku wstydziła się tego, ale teraz czuje się już tak źle, że przestała się tym przejmować. Po naświetlaniach przyszła kolej na chemioterapię, od której jej gardło szczelnie wypełniło się śluzem. Żeby mogła oddychać, musi mieć w ustach odsysacz, którego łapie się kurczowo, jakby to było koło ratunkowe. Kiedy nie śpi i jest przytomna, ciągle płacze.