Szóstego dnia liczba białych krwinek i neutrofilów zaczyna spadać na łeb na szyję. Od tej chwili Kate pozostaje w ścisłej izolacji. Może ją teraz zabić pierwszy lepszy zarazek, więc trzymamy ją z daleka od wszelkich zarazków. Nie wolno jej odwiedzać; ci nieliczni, których wpuszcza się do jej pokoju, muszą włożyć specjalne fartuchy i maski, w których wyglądają jak kosmonauci. Jeśli Kate chce pooglądać książeczki, musi nałożyć gumowe rękawiczki. W pokoju nie może być żadnych roślin ani kwiatów, bo przenoszą one bakterie, które w tej chwili są dla małej zabójcze. Każda zabawka, którą Kate bierze do ręki, musi być wyszorowana płynem antyseptycznym. Pluszowy miś, z którym sypia, został zafoliowany. Folia szeleści przez całą noc; Kate często budzi się od tego hałasu.
Brian i ja czekamy na korytarzu u drzwi pokoju, w którym leży Kate. W tej chwili maleńka śpi, jest więc czas, żeby poćwiczyć robienie zastrzyków. Mam do tego pomarańczę. Po przeszczepie Kate będzie musiała przyjmować dożylnie czynnik wzrostu – to będzie odtąd moje zadanie. Przebijam igłą grubą skórę owocu, cisnąc aż do momentu, kiedy poczuję, że opór zelżał, co oznacza, że dosięgłam miąższu. Moje zastrzyki będą płytkie, podskórne. Muszę uważać, żeby wbijać igłę pod właściwym kątem i żeby nie naciskać za mocno, ale też nie za słabo; od prędkości wbijania igły zależy to, czy będzie boleć mniej czy bardziej. Oczywiście pomarańcza nie krzyczy i nie płacze, kiedy coś źle zrobię. Pielęgniarki uspokajają mnie, że prawdziwe zastrzyki wyglądają bardzo podobnie.
Brian bierze ze stolika drugą pomarańczę i zaczyna ją obierać.
– Zostaw to!
– Jestem głodny – mąż wskazuje głową na owoc, który trzymam w dłoniach – a ty przecież masz już pacjenta.
– To nie jest moja pomarańcza. Ktoś ją tu zostawił. Bóg raczy wiedzieć, czym jest nafaszerowana.
Nagle zza rogu wychodzi doktor Chance. Zbliża się ku nam, a za nim idzie Donna, pielęgniarka z onkologii, machając torbą do kroplówki napełnioną szkarłatnym płynem.
– Trzeba odwirować. – Uśmiecha się do nas.
Odkładam pomarańczę. Idziemy razem do przedpokoju salki, w której leży Kate. Przebieram się w kombinezon, dzięki któremu będę mogła zbliżyć się na pięć kroków do córki. Po kilku minutach kroplówka wisi już na stojaku, podłączona do centralnego cewnika w piersi Kate. Czuję rozczarowanie: taki ważny moment, a mała nawet się nie obudziła. Staję po jednej stronie łóżka, Brian przechodzi na drugą. Wstrzymuję oddech. Tam, w okolicy bioder, a dokładnie w grzebieniu kości biodrowej, tworzy się szpik kostny. To musi być jakiś cud, że te komórki macierzyste pobrane od Anny wejdą do krwiobiegu Kate przez żyłę w klatce piersiowej, ale niewiadomym sposobem trafią tam, gdzie trzeba. – No tak. – Doktor Chance chrząka. Wszyscy wpatrujemy się w krew pępowinową, cieknącą kroplami przez plastikowe rurki. Każda kropla jest jak uderzenie dzwonu przeznaczenia.
To niemożliwe, że kiedyś dzieliłam z tą kobietą łono matki. Upłynęły dopiero dwie godziny, odkąd siostra wprowadziła się do mnie, a ja zaczynam mieć problemy z udowodnieniem pokrewieństwa samej sobie. Isobel zdążyła już poukładać moje płyty według roku wydania, pozamiatać pod kanapą i wyrzucić mi połowę rzeczy z lodówki.
– Daty są przyjaciółmi człowieka – słyszę jej ciężkie westchnienie. – Masz tutaj jogurt, który pamięta jeszcze rządy demokratów.
Zatrzaskuję drzwi i liczę do dziesięciu. Nic to jednak nie daje; kiedy Izzy wpada do kuchni i bierze się do czyszczenia kuchenki gazowej, wychodzę z siebie.
– Sylvia jest czysta – zwracam jej uwagę.
– O, właśnie! Kuchenka: Sylvia. Lodówka: Smilla… Po co nam imiona dla sprzętów kuchennych?
Mnie, nie nam. To są moje sprzęty, nie nasze, do jasnej cholery.
– Teraz rozumiem, dlaczego Janet z tobą zerwała – mruczę pod nosem.
Izzy spogląda na mnie, uderzona moimi słowami.
– Jesteś okropna, okropna! Powinnam była od razu po urodzeniu zaszyć mamę grubą nicią!
Biegnie do łazienki, zalewając się łzami.
Isobel jest ode mnie starsza o trzy minuty. Ale to ja zawsze zajmowałam się nią, nie odwrotnie. Jestem jej bombą atomową: kiedy coś sprawia przykrość mojej siostrze, rozwalam to w drobny mak. Tak było, kiedy dokuczał jej któryś z naszych braci (a miałyśmy sześciu, i to wszystkich starszych) i tak jest teraz, kiedy złej Janet po siedmiu latach zaangażowanego związku nagle odwidział się homoseksualizm. Kiedy dorastałyśmy, Izzy była grzeczną córeczką i wzorem wszelkich cnót; to ja rozrabiałam, biłam się, na złość rodzicom goliłam głowę na zero i nosiłam wojskowe glany do szkolnego mundurka. A teraz obie mamy po trzydzieści dwa lata i co się okazuje? Ja jestem szczurem wyścigowym, a Izzy projektantką biżuterii ze śrubek i spinaczy do papieru. I do tego lesbijką. Kto by pomyślał.
Izzy jeszcze nie wie, że drzwi do łazienki nie zamykają się na klucz. Wchodzę, staję za nią i czekam, aż skończy myć twarz i zakręci kran z zimną wodą. Podaję jej ręcznik.
– Wcale tak nie myślę – mówię.
– Wiem. – Izzy rzuca mi spojrzenie odbite w lustrze. Dla większości ludzi jesteśmy nie do odróżnienia, zwłaszcza teraz, kiedy mam taką pracę, w której nie mogę nosić ekstrawaganckich ciuchów ani fryzur.
– Ty przynajmniej kogoś miałaś – zauważam. – Bo ja na ostatniej randce byłam tego samego dnia, kiedy kupiłam ten jogurt.
Izzy odwraca się do mnie. Kąciki jej ust drżą, wyginając się ku górze.
– A czy deska klozetowa też ma imię?
– Zastanawiałam się, czy Janet by pasowało – odpowiadam.
Siostra parska śmiechem.
Słyszymy dzwonek. Idę do pokoju odebrać telefon.
– Witaj, Julio, mówi sędzia DeSalvo. Mam sprawę, w której będzie mi potrzebny kurator procesowy. Pomyślałem o tobie. Zechcesz mi pomóc?
Zaczęłam pracować jako kurator procesowy rok temu. Zdecydowałam się na to z prostego powodu: praca ochotnicza w organizacjach nonprofitowych jest co prawda przyjemna, ale przyjemność przyjemnością, a czynsz czynszem. Kurator procesowy to pracownik sądowy, który bierze udział w procesie z udziałem osoby nieletniej jako obrońca jej interesów. Ta praca nie wymaga studiów prawniczych, konieczne jest w niej za to silne poczucie moralności, no i serce. A to już dyskwalifikuje większość prawników, którzy chcieliby ewentualnie ubiegać się o taką posadę.
– Julio, jesteś tam?
Dla sędziego DeSalvo poszłabym do roboty byle gdzie, nawet w supermarkecie. To on pociągnął za sznurki, żebym dostała tę pracę.
– Co tylko pan sobie życzy – odpowiadam. – O co chodzi?
Sędzia wprowadza mnie w temat. Informacje w rodzaju „usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych”, „trzynastolatka” i „matka po studiach prawniczych” szybko wylatują mi z głowy. Dwie rzeczy przykuwają moją uwagę: wzmianka „pilne” i nazwisko adwokata.
Boże, nie. Tego zrobić nie mogę.
– Będę tam za godzinę – obiecuję sędziemu.
– To dobrze. Wydaje mi się, że dziewczyna potrzebuje kogoś, kto będzie trzymał jej stronę.