Выбрать главу

Niezależnie od tego, jak ta sprawa się skończy, myślę, to i tak Anna będzie najbardziej poszkodowana. Zapłaci za to albo utratą siostry, albo własnego zdrowia, fizycznego i psychicznego.

– Czy możemy już pojechać do domu? – słyszę jej cichą prośbę.

W miarę jak zbliżamy się do domu Fitzgeraldów, Anna coraz bardziej odsuwa się ode mnie. Udana sztuczka, wziąwszy pod uwagę, że odległość między nami wcale się nie zwiększa. Dziewczynka wygląda przez okno, obserwując rozmazane ulice przemykające za szybą, i kuli się, przywierając coraz mocniej do drzwi.

– Co pani teraz zrobi? – pyta.

– Porozmawiam ze wszystkimi zaangażowanymi w tę sprawę. Z twoją mamą, z twoim tatą, bratem i siostrą. I z twoim adwokatem.

Dojeżdżamy przed dom. Na podjeździe stoi teraz rozklekotany jeep, a drzwi są otwarte. Wyłączam silnik, ale Anna ani drgnie, nie rozpięła nawet pasa.

– Odprowadzi mnie pani?

– Dlaczego?

– Bo inaczej mama mnie zabije.

Ta nowa Anna, spłoszona i wystraszona, to zupełnie inna osoba niż tamta dziewczyna, z którą spędziłam ostatnią godzinę. Ta sprzeczność mnie zastanawia: jak można jednocześnie mieć odwagę wytoczyć komuś proces i bać się panicznie własnej matki?

– Dlaczego sądzisz, że tak będzie?

– Wymknęłam się dziś z domu i nie powiedziałam jej, dokąd idę.

– Często tak robisz?

Anna potrząsa głową.

– Zazwyczaj robię to, co mi każą.

No cóż. I tak wcześniej czy później czeka mnie rozmowa z Sarą Fitzgerald. Wysiadam z samochodu i czekam, aż Anna do mnie dołączy. Ruszamy ścieżką w stronę drzwi frontowych, mijając piękne klomby wypielęgnowanych kwiatów.

Inaczej wyobrażałam sobie tego wroga. Przede wszystkim matka Anny nie dorównuje mi wzrostem; jest też szczuplejszej budowy ciała niż ja. Ma ciemne włosy i rozgorączkowane oczy. Przechadza się nerwowym krokiem po salonie. Słysząc pierwsze skrzypnięcie otwieranych drzwi, podbiega do Anny i chwyta ją za ramiona.

– Na miłość boską – krzyczy, potrząsając córką – gdzie cię poniosło?! Czy ty nie rozumiesz, że…

– Przepraszam, pani Fitzgerald – mówię – pani pozwoli, że się przedstawię. – Wyciągam rękę, postępując krok do przodu. – Jestem Julia Romano, kurator procesowy wyznaczony przez sąd rodzinny.

Matka sztywnym gestem obejmuje Annę za ramiona – drętwy pokaz rodzicielskiej czułości.

– Dziękuję, że odwiozła ją pani do domu. Na pewno chce się pani dowiedzieć wielu rzeczy, ale w tej chwili…

– Prawdę mówiąc, to pragnęłam porozmawiać z panią. Sędzia dał mi niecały tydzień na złożenie sprawozdania, więc gdyby zechciała pani poświęcić mi kilka minut…

– Nie mam kilku minut – mówi szybko i ostro Sara Fitzgerald. – Trafiła pani na bardzo zły moment. Siostra Anny znów jest w szpitalu. – Spogląda w stronę córki, stojącej w drzwiach do kuchni. I co, cieszysz się teraz, pytają jej oczy.

– Przykro mi to słyszeć.

– Mnie też jest przykro – mówi Sara, odchrząkując lekko. – Miło mi, że odwiedziła pani Annę. Rozumiem, że to należy do pani obowiązków, ale ta sprawa rozwiąże się sama. To nieporozumienie. Za dzień lub dwa sama pani to usłyszy od sędziego DeSalvo.

Odstępuje na krok, jakby wyzywając mnie – i Annę – żebyśmy spróbowały zaprzeczyć. Rzucam spojrzenie Annie; dziewczynka patrzy na mnie i ledwo dostrzegalnie kręci głową. Rozumiem, co to ma znaczyć: prosi, żebym w tej chwili już nie drążyła sprawy.

Kogo ona chce bronić – mamę czy może siebie?

W moim mózgu rozlega się sygnał alarmowy: Anna ma trzynaście lat. Anna mieszka z matką. Matka Anny jest adwokatem pozwanej strony. Czy to możliwe, żeby mieszkając z nią pod jednym dachem, Anna nie uległa naciskom Sary Fitzgerald?

– Zadzwonię jutro – obiecuję Annie, po czym, bez pożegnania z panią Fitzgerald, wychodzę z domu i udaję się tam, gdzie miałam nadzieję nigdy nie trafić.

Biuro Campbella Alexandra wygląda dokładnie tak, jak się spodziewałam: znajduje się na ostatnim piętrze wieżowca krytego ciemnym szkłem, na samym końcu korytarza wyłożonego perskim dywanem, za podwójnymi drzwiami z mahoniu, które stanowią zaporę przed motłochem. Za masywnym biurkiem w przedpokoju siedzi dziewczyna o rysach lalki z porcelany. Spod grzywy jej loków wystaje słuchawka. Mijam ją bez słowa, kierując się w stronę zamkniętych drzwi, jedynych w tym pomieszczeniu oprócz tych, którymi weszłam.

– Ej! – słyszę za sobą. – Tam nie wolno!

– Jestem umówiona – informuję ją.

Campbell siedzi przy biurku i pisze coś na kartce, prowadząc pióro wściekle energicznymi ruchami. Rękawy koszuli ma podwinięte aż do łokci. Jego włosy domagają się strzyżenia.

– Kerri – rzuca, nie podnosząc głowy – przejrzyj akta sprawy Jenny’ego Jonesa. Spróbuj znaleźć dowód na to, że miał brata bliźniaka, o którym nic nie…

– Witaj, Campbell.

Najpierw przestaje pisać. Potem podnosi głowę.

– Julia.

Zrywa się na równe nogi, jak uczniak przyłapany na gorącym uczynku.

Przechodzę przez próg i zamykam za sobą drzwi.

– Jestem kuratorem procesowym wyznaczonym do sprawy Anny Fitzgerald.

Pies, którego przedtem nie zauważyłam, zajmuje miejsce u boku Campbella.

– Słyszałam, że poszedłeś na prawo… Harvard. Stypendium przez cały czas nauki.

– Providence nie jest duże… Miałem nadzieję… – Campbell milknie. Po chwili odzywa się ponownie, kręcąc głową: – Byłem pewien, że wpadniemy na siebie wcześniej czy później. Myślałem tylko, że wcześniej.

Uśmiecha się. Nagle znów mam siedemnaście lat, powraca ten czas, kiedy zrozumiałam, że miłość kpi sobie z zasad, a nic nie ma większej wartości niż to, czego zdobyć nie można.

– Unikać kogoś to żadna sztuka – odpowiadam chłodnym tonem. – Sam chyba wiesz o tym najlepiej.

CAMPBELL

Nic mnie nie rusza, naprawdę, aż do momentu, kiedy dyrektor szkoły średniej w Ponaganset zaczyna udzielać mi przez telefon wykładu na temat politycznej poprawności.

– Na miłość boską – warczy do słuchawki – jak będzie wyglądać nasza szkoła w oczach innych, kiedy grupa studentów indiańskiego pochodzenia nazwie swoją drużynę baseballową „Białasy”?

– Owi „inni”, o których pan mówi, pomyślą sobie zapewne to samo, co myśleli wtedy, gdy nadał pan uczniom szkoły oficjalny przydomek „Wodzowie plemienia Ponaganset”.

– Ten przydomek ma już ponad trzydzieści lat – oburza się dyrektor.

– Tak, natomiast ci uczniowie są członkami plemienia Narragansettów od urodzenia.

– Nazwa, którą wybrali, jest obraźliwa i politycznie niepoprawna.

– Bardzo mi przykro – zauważam – ale w tym kraju nie można zaskarżyć nikogo za niepoprawność polityczną, w przeciwnym razie przed laty otrzymałby pan wezwanie do sądu. Z kolei amerykańska konstytucja zapewnia obywatelom Stanów Zjednoczonych, w tym także potomkom rdzennej ludności kontynentu, różne prawa, przede wszystkim zaś prawo do zgromadzeń i prawo do wolności słowa. Co za tym idzie, drużynie Białasów nie można będzie zabronić spotykania się, nawet jeśli zdoła pan spełnić swoją śmieszną groźbę i wnieść sprawę do sądu. A skoro już mowa o wymiarze sprawiedliwości, to proszę zastanowić się nad złożeniem pozwu grupowego przeciwko ludzkości jako takiej, bo jak sądzę, nie pozostanie pan obojętny na tak rażąco rasistowskie nazwy jak Biały Dom, Góry Białe czy też idiomatyczne wyrażenie „biały kruk”. – W słuchawce zapada martwa cisza. – Czy mam rozumieć, że mogę poinformować mojego klienta o zmianie pańskiej decyzji? A może nadal chce pan złożyć sprawę do sądu?