– Czego? – warczy, uchyliwszy drzwi.
– Mogę wejść?
Po głębokim namyśle Jesse wpuszcza mnie do środka. Jego pokój tonie w brudnych ubraniach, starych czasopismach i pudełkach po chińszczyźnie na wynos. Wszędzie czuć ostry zapach, kojarzący mi się z wonią przepoconych butów łyżwiarskich. Porządek jest tylko w jednym miejscu – na półeczce, gdzie stoi kolekcja symboli marek samochodowych, duma mojego brata. Srebrny jaguar wyciągnięty w skoku, trójramienna gwiazda Mercedesa, mustang stający dęba – Jesse mówi, że wszystko to znalazł na ulicy. Nie jestem do tego stopnia głupia, żeby dać sobie wcisnąć taki kit.
Żeby było jasne: to nie jest tak, że moich rodziców w ogóle nie obchodzi Jesse ani kłopoty, w które notorycznie się pakuje. Im po prostu nie starcza już dla niego czasu, a jego problemy nie są wcale na szczycie hierarchii rodzinnych problemów.
Jesse zostawia mnie na progu i powraca do zajęć, w których mu przeszkodziłam. Na telewizorze stoi elektryczny rondel, ten sam, który zniknął z naszej kuchni kilka miesięcy temu. Z pokrywy sterczy miedziana rurka, przechodząc przez napełnioną lodem plastikową butelkę po mleku. Jej drugi koniec jest wetknięty do weka. Mój brat dopuszcza się różnych postępków na granicy prawa, ale nie można mu odmówić błyskotliwości. Podchodzę bliżej i wyciągam rękę, żeby dotknąć aparatury. W tej samej chwili Jesse odwraca się.
– Ejże! – Przyskakuje szybciej niż myśl i bije mnie po rękach. – Chcesz mi rozpieprzyć spiralę kondensacyjną?
– Czy to jest to, co mi się wydaje?
Mój brat uśmiecha się paskudnie.
– To zależy od tego, co ci się wydaje. – Wyjmuje słoik spod rurki. Krople płynu kapią na dywan. – Spróbuj.
Zbudował sobie destylator praktycznie z niczego, ale ten bimber, który w nim pędzi, jest całkiem mocny. Po pierwszym łyku moje gardło płonie żywym ogniem, a nogi robią się miękkie jak z waty. Opadam bezwładnie na kanapę.
– Ohyda – dyszę, kiedy tylko udaje mi się złapać oddech.
Jesse śmieje się i też pociąga ze słoika. Na niego ten napój nie działa tak jak na mnie.
– Powiesz wreszcie, czego chcesz?
– Skąd wiesz, że czegoś chcę?
– Stąd, że tutaj nikt nie przychodzi w celach towarzyskich – Jesse przysiada na poręczy kanapy – a gdyby chodziło o Kate, już dawno byś mi powiedziała.
– Sęk w tym, że tutaj chodzi o Kate. W pewnym sensie. – Wciskam mu w ręce wycinki z gazet. I tak nie umiem mu tego wszystkiego wyjaśnić lepiej, niż tam to napisano. Jesse przegląda je pobieżnie, po czym unosi głowę i wbija we mnie wzrok. Jego oczy są jasne, tęczówki niemal siwe, a ich spojrzenie potrafi tak zbić z tropu, że można zapomnieć, co się chciało powiedzieć.
– Nie próbuj tego. Na system nie ma mocnych – mówi mój brat z goryczą. – Każde z nas zna swoją rolę na wyrywki. Kate odgrywa Męczennicę. Ja jestem Spisany na Straty, a ty… Tobie przypadła rola Rozjemczyni.
Jesse sądzi, że zna mnie dobrze, ale ja jego wcale nie gorzej; wiem, że uwielbia się droczyć. Patrzę mu prosto w oczy.
– Co ty powiesz?!
Brat obiecuje poczekać na mnie na parkingu. Nieczęsto się zdarza, żeby zgodził się zrobić to, o co go proszę. Przypominam sobie najwyżej kilka takich sytuacji. Obchodzę cały budynek i staję przed frontowymi drzwiami. Wejścia pilnują dwie Chimery.
Biuro pana Campbella Alexandra znajduje się na trzecim piętrze. Drewniana boazeria na ścianach ma kolor podobny do maści klaczy kasztanki. Moje stopy zapadają się w grubym perskim dywanie na głębokość minimum dwóch centymetrów. Sekretarka siedząca za biurkiem nosi czarne lakierowane czółenka, wypolerowane na taki połysk, że mogę się w nich przejrzeć. Zerkam w dół, na swoje szorty ze starych dżinsów i trampki, które w zeszłym tygodniu z nudów pomalowałam flamastrami.
Sekretarka ma nieskazitelnie gładką skórę, idealnie kształtne brwi i usta koloru miodu. W obecnej chwili z tych ust leje się potok inwektyw pod adresem jej telefonicznego rozmówcy.
– Chyba nie myślisz poważnie, że powiem sędziemu coś takiego? Nie muszę zbierać za ciebie ochrzanu od Klemana… Otóż mylisz się, dostałam podwyżkę jako wyraz uznania dla moich wyjątkowo wysokich kompetencji oraz w nagrodę za to, że na co dzień grzebię się w jakichś gównianych sprawach. Ale skoro już o tym mowa, to… – Odsuwa słuchawkę od ucha; wyraźnie słychać trzask rozłączenia. – Skurwiel – mruczy kobieta pod nosem i chyba dopiero teraz zauważa, że stoję dwa kroki od niej. – W czym mogę pomóc? – Obrzuca mnie uważnym spojrzeniem od stóp do głów. Domyślam się, że na pierwszy rzut oka nie zrobiłam na niej piorunującego wrażenia. Unoszę dumnie brodę, starając się wypaść na luzie, chociaż średnio się tak czuję.
– Jestem umówiona z panem Alexandrem. Na godzinę szesnastą.
– Ale po tym, jak rozmawiałyśmy przez telefon – zaczyna sekretarka – myślałam, że jesteś…
Starsza, to chciałaś powiedzieć? Zakłopotany uśmiech.
– Nie prowadzimy spraw dla nieletnich. Taką mamy zasadę. Mogę służyć adresami kancelarii, które…
Biorę głęboki wdech.
– Bardzo przepraszam – przerywam jej – ale muszę się nie zgodzić. Smith kontra Whately, Edmunds przeciwko Szpitalowi Matki i Dziecka oraz Jerome przeciwko diecezji stanu Providence; wszystko to były sprawy z udziałem osób niepełnoletnich, a każda z nich zakończyła się pomyślnie dla strony reprezentowanej przez pana Alexandra. A przecież mówimy tylko o zeszłym roku.
Sekretarka patrzy na mnie, mrugając oczami. Po chwili jej twarz rozjaśnia szeroki uśmiech. Chyba mimo wszystko trochę się jej spodobałam.
– Właściwie nie widzę powodu, dlaczego nie miałabyś się z nim zobaczyć. – Wstaje zza biurka, żeby zaprowadzić mnie do gabinetu szefa.
Gdybym nawet do końca życia nic nie robiła, tylko czytała, to i tak miałabym marne szanse przekopać się przez księgozbiór zgromadzony w gabinecie Campbella Alexandra, dyplomowanego prawnika. Regały z literaturą fachową sięgają od sufitu do podłogi; wątpię, żebym zdołała przeczytać w życiu tyle słów, ile zgromadzono na tych półkach. Robię w pamięci szybkie obliczenia. Na każdej stronie niech będzie około czterystu słów, a każda z tych pozycji niech ma czterysta stron, nie więcej; na półce mieści się dwadzieścia tomów, a każdy regał ma sześć półek. Wychodzi jak nic dziewiętnaście milionów słów – i to tylko na jednej ścianie gabinetu.
Siedzę sama przez dłuższą chwilę. Mam sposobność rozejrzeć się trochę. Na biurku panuje wprost idealny ład. Nie widać żadnych fotografii – żony, dziecka, nawet własnej. Tylko na podłodze, jakby wbrew wszechobecnemu porządkowi, stoi duży kubek pełen wody.
Czym wytłumaczyć to zaniedbanie? Wymyślam różne powody. Ten kubek to basen służbowy dla armii biurowych mrówek. Prymitywny nawilżacz powietrza. Złudzenie optyczne.
W momencie kiedy już prawie uwierzyłam w to ostatnie i wyciągam rękę, żeby sprawdzić, czy ten kubek rzeczywiście tam stoi, drzwi nagle otwierają się z trzaskiem. Wychyliłam się przed chwilą z krzesła tak mocno, że teraz, wystraszona, praktycznie ląduję na podłodze, oko w oko z owczarkiem niemieckim, który przeszywa mnie wzrokiem, po czym podchodzi z godnością do stojącego na podłodze kubka i zaczyna pić.
Za nim do gabinetu wkracza sam Campbell Alexander, brunet, wzrostem co najmniej równy mojemu tacie, czyli mający około metra osiemdziesięciu, o kwadratowej szczęce i oczach przypominających dwie bryły lodu. Ściąga z ramion marynarkę i wiesza ją starannie na wieszaku zamocowanym na drzwiach. Wyciąga z szafki teczkę na dokumenty i podchodzi z nią do biurka. Nie poświęca mi ani jednego spojrzenia, nawet wtedy, kiedy odzywa się do mnie.
– Domyślam się, że jesteś harcerką i sprzedajesz ciastka. Nie kupię. Ale swoim zachowaniem zdobyłaś punkty na sprawność natręta. – Uśmiecha się szeroko, ubawiony własnym dowcipem.