Słysząc ostatnie słowa doktor Farquad, momentalnie zapominam o liczbach. Chwytam się tej jednej informacji.
– Więc to się leczy – powtarzam jak echo.
– Tak. Przy zastosowaniu agresywnej terapii chory na białaczkę szpikową może przeżyć od dziewięciu miesięcy do trzech lat.
Nie dalej jak w zeszłym tygodniu przyglądałam się mojej śpiącej córeczce. Patrzyłam, jak przez sen zaciskała paluszki na strzępku satynowej poszewki, ulubionej przytulance, z którą rzadko kiedy się rozstawała. „Ona tego nigdy nie wyrzuci – szepnęłam wtedy Brianowi na ucho. – Wspomnisz moje słowa. Będę musiała podszyć tą szmatką jej suknię ślubną”.
– Musimy pobrać szpik. Podamy małej łagodny środek znieczulający. Kiedy zaśnie, możemy też pobrać krew do badania na układ krzepnięcia. – Doktor Farquad pochyla się ku nam, uśmiechając się ze współczuciem. – Muszę państwu powiedzieć, że dzieci rzadko poddają się statystykom. Z nimi nigdy nic nie wiadomo.
– No, dobra – mówi Brian, zacierając ręce, jakby był na meczu. – Dobra.
Kate odrywa główkę od mojej bluzki. Na policzkach ma rumieniec, a w oczach nieufność.
Na pewno zaszła jakaś pomyłka. Lekarzom pomyliły się probówki i zbadali krew innej osoby. Moje dziecko ma mięciutkie, lśniące włosy, a gdy się uśmiechnie, to jakby przeleciał kolorowy motylek. Tak nie wygląda ktoś umierający na raty.
Jest w moim życiu zaledwie od dwóch lat, ale wspólnych wspomnień, wszystkich chwil przeżytych razem – starczy na całą wieczność.
Kate leży twarzą w dół na stole do badań. Przypięli ją do niego dwoma długimi pasami i podłożyli pod brzuszek zwinięte prześcieradło. Obok stoi pielęgniarka, poklepując ją po dłoni, chociaż znieczulenie zaczęło już działać i maleńka śpi. Dolna część pleców i pośladki są odsłonięte – szpik kostny pobiera się długą igłą z grzebienia kości biodrowej.
Po jakimś czasie ktoś delikatnie odwraca jej główkę na drugą stronę. Papierowe prześcieradło jest wilgotne. Moja dwuletnia córka uczy mnie, że przez sen też można płakać.
W drodze powrotnej do domu nagle przyplątuje mi się dziwna myśclass="underline" cały świat jest jak dmuchana zabawka. Drzewa, trawa, domy, wystarczy nakłuć szpilką i bum! – będzie po nich. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że jeśli teraz skręcę ostro w lewo, to przejadę przez ten niski płotek i odbiję się od zjeżdżalni na placu zabaw, jakby była z gumy.
Mijamy ciężarówkę. Na boku ma duży napis: Batchelder Casket Company. Jedź bezpiecznie. Czy to nie jest przypadkiem sprzeczność interesów?
Kate siedzi z tyłu, zajadając chrupki w kształcie zwierzątek.
– Bawimy się – rozkazuje.
W lusterku wstecznym jej twarzyczka wydaje się lśnić. Ostrzeżenie: lusterko samochodowe oddala odbijane obiekty. Przyglądam się pierwszej chrupce, którą Kate wyciąga z paczki.
– Jak robi tygrys? – Udaje mi się wydobyć z siebie głos.
– Rrroarr! – Kate odgryza głowę chrupkowemu kotu i ponownie sięga do paczki.
– Jak robi słoń?
Kate chichocze, a potem trąbi przez nos.
Zastanawiam się, jak to będzie wyglądało. Może stanie się to we śnie? I czy Kate będzie płakać? Czy będzie przy niej wtedy jakaś miłosierna pielęgniarka, która poda jej coś przeciwbólowego? Przed oczami mam śmierć mojego dziecka, dziecka, które siedzi pół metra za mną i śmieje się radośnie.
– A jak robi żyrafa? – pyta Kate.
Jej dziecięcy głosik jest tak pełen życia.
– Żyrafy nic nie robią – odpowiadam.
– Dlaczego?
– Bo takie już się rodzą.
To ostatnie słowa, które mogę wydobyć ze ściśniętego gardła.
Gdy wchodzę do domu, słyszę dzwonek telefonu. Wracam od sąsiadki. Zgodziła się zaopiekować Jessem, kiedy pojedziemy z Kate do szpitala. Jesteśmy zupełnie nieprzygotowani na taką sytuację. Jedyne opiekunki, które czasem do nas przychodzą, uczą się jeszcze w szkole średniej. Wszyscy dziadkowie już nie żyją. Właściwie nigdy nie potrzebowaliśmy opieki do dzieci – sama się tym zajmuję.
Wchodzę do kuchni. Brian zdążył już na dobre rozgadać się przez telefon. Kabel plącze mu się między nogami. Pępowina.
– No właśnie – mówi. – Aż nie do wiary. Nie byłem w tym sezonie na ani jednym meczu. No, ale teraz, kiedy go sprzedali, po co chodzić na mecze? – Nastawiam wodę na herbatę. Nasze oczy się spotykają. – Sara ma się świetnie. Dzieci? Nie, wszystko w porządku. Dobra. Pozdrów ode mnie Lucy. Dzięki za telefon. – Odkłada słuchawkę. – Don Thurman – mówi tonem wyjaśnienia. – Pamiętasz go? Chodziliśmy razem do szkoły pożarniczej. Miły facet.
Patrzy mi w oczy, a z jego twarzy powoli znika sympatyczny uśmiech. Czajnik zaczyna gwizdać, ale żadne z nas nawet nie drgnie, żeby zestawić go z gazu. Krzyżuję ręce na piersi, nie odrywając wzroku od Briana.
– Nie mogłem, Saro – mówi mój mąż cicho. – Po prostu nie mogłem.
Leżymy w łóżku. Brian jest jak kamienny obelisk, czarny kształt odcinający się od ciemności nocy. Już od kilku godzin nie zamieniliśmy ani słowa, ale wiem, że tak jak ja mój mąż nawet nie zmrużył oka.
To wszystko dlatego, że nakrzyczałam na Jessego w zeszłym tygodniu. Że skrzyczałam go wczoraj, dziś wieczorem. To wszystko dlatego, że nie kupiłam Kate groszków, kiedy bardzo mnie prosiła, żebym kupiła jej groszki w sklepie spożywczym. To wszystko dlatego, że kiedyś, przez jedną krótką chwilę próbowałam sobie wyobrazić, jak by wyglądało moje życie, gdybym w ogóle nie zdecydowała się mieć dzieci. To wszystko dlatego, że nie potrafiłam docenić, jak wiele mam.
– Myślisz, że to nasza wina? – odzywa się Brian.
– Nasza wina? – Odwracam się w jego stronę. – Jak to?
– No, wiesz. Może mamy to w genach.
Milczę.
– Ci w tym szpitalu to konowały. – Brian zgrzyta zębami. – Pamiętasz, jak syn naszego komendanta złamał rękę? To była lewa ręka, a oni założyli mu gips na prawą.
Wbijam wzrok z powrotem w sufit.
– Chcę, żebyś wiedział jedno – oznajmiam twardo i nieco głośniej, niż miałam zamiar. – Nie pozwolę Kate umrzeć.
U mojego boku rozlega się okropny dźwięk, podobny do jęku rannego zwierzęcia albo do charkotu tonącego. Chwilę później Brian wtula twarz w moje ramię, a po mojej skórze płyną jego łzy. Oplata mnie ciasno rękami, jakby bał się, że upadnie.
– Nie pozwolę – powtarzam, ale sama słyszę, że mówię bez wielkiego przekonania.
Żeby temperatura płomienia wzrosła o dziesięć stopni, jego wielkość musi wzrosnąć dwukrotnie. Patrzę na iskry strzelające z komina spalarni niczym roje nowych, nieznanych nikomu gwiazd, a w głowie mam tylko tę jedną myśl. Za mną stoi, załamując ręce, dziekan wydziału medycznego Uniwersytetu Browna. Mam na sobie ciężki, gruby kombinezon, pod którym cały jestem zlany potem.
Podjechaliśmy dwoma wozami: strażackim z drabiną i karetką. Sprawdziliśmy budynek ze wszystkich czterech stron. W środku nie ma nikogo. Nikogo oprócz ciała zaklinowanego w komorze spalania, które jest przyczyną tego wszystkiego.
– To był potężny mężczyzna – mówi dziekan. – Tak się zawsze robi z obiektami po skończonych zajęciach z anatomii.
– Panie kapitanie! – woła Paulie, który dziś kieruje pracą pomp. – Red podłączył już sikawkę do hydrantu. Mam puścić wodę?
Nie zdecydowałem jeszcze, czy użyję wody. Konstrukcja tego pieca przewiduje spalanie resztek organicznych w temperaturze prawie dziewięciuset stopni Celsjusza. Powyżej i poniżej zaklinowanych wewnątrz zwłok szaleje ogień.
– No i co? – dopytuje się dziekan. – Będzie pan stał i czekał?