Mniej więcej pięć lat temu dom po drugiej stronie ulicy, zaraz naprzeciwko naszego, został sprzedany. Nowi właściciele chcieli tam wybudować zupełnie nowy dom, toteż zburzyli stary. Wystarczył do tego jeden buldożer i kilka pojemników na gruz. Ekipa przyjechała pewnego ranka i zanim wybiło południe, z tego budynku, na który codziennie patrzyliśmy, wychodząc na dwór, zostało tylko rumowisko. Można by pomyśleć, że dom ma stać tam, gdzie stoi, po wsze czasy, ale prawda jest inna. Wystarczy silny wiatr albo ciężka stalowa kula do wyburzania i już go nie ma. Podobnie rzecz ma się z rodziną, która tam zamieszkuje.
Dziś już z trudem sobie przypominam, jak wyglądał tamten stary dom. Kiedy wychodzę na ulicę, nigdy nie wracam pamięcią do tych miesięcy, kiedy parcela naprzeciwko świeciła pustką, jak dziura po wyrwanym zębie. Trochę to trwało, ale nowi właściciele w końcu wypełnili ją nowym domem.
Sędzia DeSalvo wychodzi od Kate zatroskany, z ponurą miną. Campbell, Brian i ja zrywamy się na równe nogi.
– Zamknięcie sprawy jutro – słyszymy. – O dziewiątej rano. – Skinąwszy na Verna, sędzia oddala się korytarzem.
– Idziemy – zarządza Julia. – Nie masz wyjścia, musisz zdać się na moją łaskę i opiekuńczość.
– Tak się nie mówi – odpowiada Campbell i zamiast pójść za nią, przystaje przede mną. – Współczuję ci – odzywa się, a po chwili dorzuca: – Odwieziesz Annę do domu?
Kiedy tylko Julia i Campbell znikają za rogiem, Anna zwraca się do mnie:
– Muszę zobaczyć się z Kate.
Obejmuję ją.
– Oczywiście. Nikt ci tego nie zabroni.
Wchodzimy do środka, tylko my i dzieci. Anna przysiada na brzegu łóżka siostry.
– Hej – mruczy Kate, uchylając powieki.
Anna potrząsa głową. Upływa długa chwila, zanim udaje jej się znaleźć właściwe słowa.
– Zrobiłam, co mogłam – mówi w końcu głosem łamiącym się jak suche gałązki. Kate ściska jej dłoń.
Jesse przysiada z drugiej strony. Widok całej trójki w jednym miejscu przypomina mi wspólne zdjęcia, które robiliśmy im raz na rok, zawsze w październiku. Sadzaliśmy nasze dzieciaki według wzrostu na gałęzi starego klonu albo na kamiennym murku i uwiecznialiśmy jedną chwilę z ich życia, żeby nie zapomnieć, jak wyglądały.
– Alf czy Mr. Ed? – pyta Jesse. Kate uśmiecha się.
– Pan koń. W ósmej rundzie.
– Zakład stoi.
Brian podchodzi do łóżka i całuje Kate w czoło.
– Śpij dobrze, kochanie. Prześpij całą noc. – Kiedy Anna i Jesse wychodzą na korytarz, Brian całuje na do widzenia także mnie. – Zadzwoń – szepcze mi do ucha.
A potem, kiedy zostajemy już całkiem same, siadam na łóżku mojej córki. Jej ręce są tak szczupłe, że przy każdym ruchu widać kości przesuwające się pod skórą. Jej oczy wydają się starsze od moich.
– Chyba chcesz mnie o coś zapytać – odzywa się Kate.
– Może później – odpowiadam, dziwiąc się sobie. Kładę się obok i biorę ją w ramiona.
Zaczynam rozumieć, że dzieci nie można „mieć”. Dzieci się otrzymuje, czasem na czas krótszy, niż można się było spodziewać, krótszy niż wszelkie nadzieje i oczekiwania. Ale to i tak jest lepsze, niż nigdy nie mieć dzieci.
– Przepraszam cię, Kate.
Moja córka odsuwa się lekko, żeby spojrzeć mi w oczy.
– Nie przepraszaj – mówi z żarem – bo nie masz za co. – Usiłuje się uśmiechnąć, widzę, jak walczy o to ze wszystkich sil. – Dobrze nam było, mamo, co?
Przygryzam wargę, a do oczu napływają mi łzy.
– Najlepiej na świecie – odpowiadam.
CZWARTEK
Tak, bracie, płomień spędza się płomieniem,
Ból dawny nowym leczy się cierpieniem (…)
William Szekspir, „Romeo i Julia”
Pada deszcz.
Wchodzę do dużego pokoju i przyglądam się Sędziemu, który siedzi z nosem przyciśniętym do olbrzymiej szyby zajmującej całą ścianę mojego mieszkania. Pies skamle, wodząc wzrokiem za kropelkami wody spływającymi zygzakiem po szkle.
– Nie możesz ich złapać. – Klepię go po głowie. – Są po drugiej stronie.
Siadam obok niego na dywaniku, chociaż wiem, że zaraz muszę wstać, ubrać się i jechać do sądu, mimo że w tej chwili powinienem przeglądać i poprawiać moją mowę końcową, a nie leniuchować na podłodze w towarzystwie psa. Nic na to nie poradzę: ten deszcz mnie hipnotyzuje. Kiedy jeździłem z ojcem jego jaguarem, zawsze siadałem z przodu i jeśli akurat padał deszcz, oglądałem krople spadające z krawędzi szyby prosto pod wycieraczkę, jak piloci – kamikaze. Ojciec najczęściej ustawiał wycieraczki na pracę przerywaną i wtedy po mojej stronie świat na długie minuty krył się pod wodną kurtyną. Denerwowało mnie to jak nie wiem co. „Kierowca w samochodzie – mówił ojciec, kiedy prosiłem, żeby je włączył – może robić, co mu się podoba”.
– Kto pierwszy pod prysznic?
Julia stoi w otwartych drzwiach sypialni. Ma na sobie jeden z moich T – shirtów, który sięga jej aż do połowy uda. Stoi boso na dywanie, kuląc palce u stóp.
– Ty – odpowiadam. – W razie czego ja wyjdę na balkon.
Julia wygląda przez okno.
– Straszna pogoda.
– W sam raz na długie przesiadywanie w sądzie – odpowiadam jej, ale bez specjalnego przekonania. Nie chcę dziś usłyszeć decyzji sędziego DeSalvo, ale po raz pierwszy nie ma to nic wspólnego z lękiem, że przegram sprawę. Zrobiłem wszystko, co może zrobić adwokat, kiedy jego klient złoży takie zeznanie, jakie złożyła Anna. Mam też nadzieję, do cholery, że to, co zrobiłem, choć trochę pomoże jej pogodzić się z tym, co ona zrobiła. Anna nie wygląda już na zastraszoną i niezdecydowaną, to trzeba przyznać. Nie jest też egoistką. Jest taka jak my wszyscy – szuka odpowiedzi na pytanie, kim jest i co właściwie ma ze sobą zrobić.
A prawda jest taka, że tej sprawy nikt nie wygra. Zresztą to właśnie Anna powiedziała. Wygłosimy nasze mowy końcowe i wysłuchamy opinii sędziego, ale nawet kiedy już wyjdziemy z sądu, nie będzie jeszcze po wszystkim.
Zamiast udać się do łazienki, Julia podchodzi bliżej i siada po turecku obok mnie na dywaniku. Wyciąga rękę, dotykając palcami szyby.
– Campbell – mówi – nie wiem, jak ci to powiedzieć…
Wewnątrz cały sztywnieję.
– Najlepiej szybko – proponuję.
– Twoje mieszkanie jest okropne.
Podążam wzrokiem za jej oczami, przyglądam się szaremu dywanowi i czarnej kanapie, lustrzanej ścianie i lakierowanym półkom na książki. Są tu ostre krawędzie i drogie dzieła sztuki. Są najnowocześniejsze elektroniczne gadżety, dzwonki, gwizdki. Takie mieszkanie to marzenie wszystkich – i trudno nazwać je domem.
– Wiesz co – odpowiadam – ja też go nie znoszę.
Pada deszcze.
Wychodzę z domu i idę przed siebie. Mijam szkołę podstawową i dwa skrzyżowania. Po pięciu minutach nie ma już na mnie suchej nitki. Wtedy zrywam się do biegu, pruję takim pędem, że płuca pękają mi z wysiłku, a mięśnie nóg rwą i pieką, a kiedy czuję, że nie zrobię już ani kroku więcej, rzucam się na plecy na samym środku szkolnego boiska futbolowego.
Kiedyś łyknąłem sobie tutaj kwasa. Była wtedy taka sama burza jak dziś. Leżałem na wznak, patrzyłem, jak niebo wali mi się na głowę, i wyobrażałem sobie, że moja skóra rozpływa się na deszczu. Czekałem na piorun, jeden łuk elektryczny, który przeszyłby mi serce, pokazując, po raz pierwszy w ciągu całego mojego marnego żywota, co to znaczy żyć pełną piersią.
Dałem piorunowi szansę, ale tamtego dnia nie uderzył. Dziś jakoś też mu się nie spieszy.