Выбрать главу

Tanner wysiadł nadzwyczaj zwinnie jak na tak ogromnego mężczyznę. McGuane rozsiadł się wygodnie i pociągnął długi łyk szkockiej. Był jednym z najpotężniejszych ludzi w Nowym Jorku. Nie wejdziesz na szczyt tej piramidy, jeśli nie jesteś sprytnym i bezwzględnym draniem. Okażesz słabość i jesteś trupem. Zaczniesz utykać i już po tobie. Po prostu.

Przede wszystkim nie wolno ci się cofać.

McGuane wiedział o tym równie dobrze jak każdy, lecz w tym momencie miał ochotę uciec. Spakować walizki i zniknąć.

Tak jak jego stary znajomy Ken.

McGuane dostrzegł w lusterku oczy kierowcy. Zaczerpnął tchu i skinął głową. Samochód znowu ruszył. Skręcili w lewo i przejechali przez bramę cmentarza Wellington. Opony chrzęściły na żwirze. McGuane kazał szoferowi stanąć. Wóz się zatrzymał. McGuane wysiadł i przystanął przed maską mercedesa.

– Zawołam cię, gdy będziesz potrzebny. Kierowca kiwnął głową i odszedł. McGuane został sam.

Postawił kołnierz. Obrzucił spojrzeniem cmentarz. Nikogo. Zastanawiał się, gdzie ukryli się Tanner i jego człowiek. Zapewne w pobliżu miejsca spotkania. Na drzewie lub za krzakiem. Jeśli się postarają, McGuane ich nie zobaczy.

Na niebie nie było ani jednej chmurki. Wiatr ciął w twarz jak kosa śmierci. McGuane skulił ramiona. Szum samochodów jadących drogą numer dwadzieścia dwa przelewał się przez osłony przeciwdźwiękowe i śpiewał swą serenadę zmarłym. W powietrzu unosił się zapach spalenizny i McGuane przez moment rozmyślał o kremacji.

Wciąż nikogo nie było.

Znalazł właściwą alejkę i ruszył na wschód. Mijając tablice i nagrobki, machinalnie odczytywał daty narodzin i zgonów. Obliczał lata i zastanawiał się, na co umarli niektórzy z tych młodych ludzi. Przystanął, ujrzawszy znajome nazwisko. Daniel Skinner. Zmarł w wieku trzynastu lat. Na nagrobku był wyrzeźbiony uśmiechnięty aniołek. Widząc go, McGuane zachichotał. Skinner, złośliwy brutal, ustawicznie dręczył pewnego czwartoklasistę. Jednak owego dnia – 11 maja według napisu na nagrobku – ten dość niezwykły czwartoklasista miał przy sobie kuchenny nóż. Pierwszym i jedynym pchnięciem trafił Skinnera w serce.

Pa, pa, aniołku.

McGuane próbował zbyć to wzruszeniem ramion. Czy od tego wszystko się zaczęło?

Poszedł dalej. Chwilę później skręcił w lewo i zwolnił kroku. Już niedaleko. Rozglądał się wokół. Wciąż nikogo nie spostrzegł. Tutaj było spokojniej i bardziej zielono. Chociaż lokatorzy i tak nie zwracali na to uwagi. Zawahał się, znowu odbił w lewo i szedł wzdłuż rzędu grobów, aż dotarł do właściwego.

Przystanął. Odczytał nazwisko i datę. Próbował zanalizować, co czuje, i doszedł do wniosku, że niewiele. Teraz już nie rozglądał się wokół. Duch tu był. Wyczuwał jego obecność.

– Powinieneś przynieść kwiaty, Philipie.

Ten głos, cichy i jedwabisty, lekko sepleniący, mroził krew w żyłach. McGuane powoli odwrócił się i spojrzał. John Asselta podszedł z kwiatami w dłoni. McGuane cofnął się. Nowo przybyły spojrzał mu w oczy i McGuane miał wrażenie, że stalowe palce zacisnęły się na jego sercu.

– Minęło sporo czasu.

Asselta, którego McGuane znał jako Ducha, podszedł do grobowca. McGuane stał jak skamieniały. Miał wrażenie, że temperatura spadła o dziesięć stopni, kiedy Duch przechodził obok.

McGuane wstrzymał oddech.

Duch przyklęknął i starannie ułożył kwiaty na grobie. Przez moment pozostał w tej pozycji, z zamkniętymi oczami. Potem wstał, wyciągnął rękę i palcami o krótko obciętych jak u pianisty paznokciach nazbyt czule pogłaskał nagrobek.

McGuane starał się tego nie widzieć.

Duch miał mlecznobiałą skórę jak mieszkaniec bagien. Uwidaczniały się pod nią niebieskie żyłki niczym ślady po rozmazanym tuszu do rzęs. Oczy były wyblakłe, prawie bezbarwne.

Głowa, za duża w stosunku do wąskich ramion, była baniasta jak żarówka. Włosy po bokach czaszki niedawno zgolił, pozostawiając ciemnobrązową kępę, która wyrastała na środku i opadała jak fontanna. Było coś delikatnego, niemal kobiecego, w rysach jego niemal pięknej twarzy, przypominającej w specyficzny sposób porcelanową lalkę.

McGuane cofnął się o jeszcze jeden krok.

Czasem spotyka się kogoś, kto niemal oślepia bijącą od niego dobrocią. Innym razem wprost przeciwnie – kogoś, kto samą swoją obecnością spowija wszystko ciężkim płaszczem zepsucia i występku.

– Czego chcesz? – zapytał McGuane.

– Słyszałeś takie powiedzenie, że w okopach nie ma ateistów?

– Tak.

– To nie jest prawda – rzekł Duch. – W rzeczywistości jest wprost przeciwnie. Kiedy tkwisz w okopie, gdy stajesz oko w oko ze śmiercią, wtedy wiesz na pewno, że nie ma Boga. Zaczynasz walczyć, żeby przetrwać i żyć dalej. Właśnie dlatego wzywasz wszystkich możliwych bogów – ponieważ nie chcesz umierać.

– W głębi serca wiesz, że śmierć oznacza koniec gry. Potem nie ma już nic. Żadnego raju. Żadnego Boga. Tylko nicość.

Duch spoglądał na McGuane'a, który stał nieruchomo.

– Tęskniłem za tobą, Philipie.

– Czego chcesz, John?

– Chyba się domyślasz. McGuane nie odezwał się.

– Rozumiem – ciągnął Duch – że znalazłeś się w trudnej sytuacji.

– Co słyszałeś?

– Tylko plotki. – Duch uśmiechnął się wąskimi wargami i na widok tego uśmiechu, przypominającego ranę po cięciu brzytwą, McGuane o mało nie wrzasnął. – Dlatego wróciłem.

– To mój problem.

– Gdyby tak było, Philipie.

– Czego chcesz, John?

– Dwaj ludzie, których wysłałeś do Nowego Meksyku, zawiedli, prawda?

– Tak.

– Ja nie zawiodę – szepnął Duch.

– Wciąż nie rozumiem, czego chcesz.

– Przyznasz, że ja też mam w tej sprawie coś do powiedzenia, prawda? Duch czekał. McGuane w końcu skinął głową.

– Chyba tak.

– Dysponujesz własnymi źródłami, Philipie. Masz dostęp do informacji dla mnie nieosiągalnych. – Duch przez chwilę spoglądał na nagrobek i McGuane'owi wydawało się, że na jego twarzy dostrzega cień ludzkich uczuć. – Jesteś pewien, że on wrócił?

– Prawie pewien – odparł McGuane.

– Skąd wiesz?

– Od kogoś z FBI. Ludzie wysłani do Albuquerque mieli to potwierdzić.

– Nie docenili przeciwnika.

– Najwidoczniej.

– Czy wiesz, dokąd uciekł?

– Pracujemy nad tym.

– Niezbyt się przykładacie. McGuane nie odpowiedział.

– Wolałbyś, żeby znowu zniknął. Mam rację?

– Wszystko byłoby prostsze. Duch pokręcił głową.

– Nie tym razem. Zapadła cisza.

– Kto może wiedzieć, gdzie on przebywa? – zapytał Duch.

– Może jego brat. FBI zgarnęła Willa godzinę temu. Zabrali go na przesłuchanie. To wzbudziło zainteresowanie Ducha.

– W związku z czym?

– Jeszcze nie wiemy.

– Może od niego powinienem zacząć.

McGuane zdołał kiwnąć głową. Wtedy Duch zrobił krok w jego kierunku i wyciągnął rękę. McGuane zadrżał. Nie był w stanie się poruszyć.

– Boisz się podać rękę staremu przyjacielowi, Philipie?

Tak było. Duch podszedł o krok. McGuane oddychał z trudem. Zastanawiał się, czy już dać sygnał Tannerowi.

Jedna kula. Jeden strzał mógł to zakończyć.

– Uściśnij mi dłoń, Philipie.

To był rozkaz i McGuane usłuchał. Niemal mimo woli uniósł rękę i powoli ją wyciągnął. Wiedział, że Duch zabił wielu ludzi. Był nie tylko zabójcą, był wcieleniem śmierci. Wydawało się, że sam jego dotyk może wprowadzić przez skórę do krwiobiegu truciznę, która przebije serce jak kuchenny nóż, którym Duch posłużył się dawno temu.

McGuane odwrócił wzrok.