Duch szybko zmniejszył dzielącą ich odległość i uścisnął dłoń McGuane'a, który z trudem powstrzymał krzyk. Usiłował wyrwać dłoń z silnego uścisku, tymczasem Duch ją przytrzymał. Nagle McGuane poczuł, że jakiś zimny i twardy przedmiot wbija mu się w dłoń. Duch wzmocnił chwyt, a McGuane jęknął z bólu. To coś, co Duch miał w ręku, wbijało się jak bagnet w splot nerwowy. Ścisnął jeszcze mocniej. McGuane przyklęknął. Duch zaczekał, aż McGuane popatrzy mu w twarz. Ich spojrzenia spotkały się i kiedy McGuane był już pewien, że jego płuca zaraz przestaną pracować, a po nich kolejno wszystkie inne narządy, uścisk zelżał. Duch wsunął jakiś twardy przedmiot w dłoń McGuane'a i zacisnął jego palce. W końcu puścił go i sam się cofnął.
– Czeka cię samotna jazda do domu, Philipie. McGuane odzyskał głos.
– Co to ma znaczyć, do diabła?
Duch w milczeniu odwrócił się i odszedł. McGuane spojrzał na swoją pięść i otworzył zaciśnięte palce.
Na jego dłoni, błyszcząc w słońcu, leżał złoty sygnet Tannera.
7
Po moim spotkaniu z wicedyrektorem Pistillo wsiedliśmy ze Squaresem do furgonetki.
– Do ciebie? – zapytał.
– Kiwnąłem głową.
– Słucham – powiedział.
Powtórzyłem mu rozmowę z Pistillo. Squares potrząsnął głową.
– Albuquerque. Człowieku, nienawidzę tego miejsca. Byłeś tam kiedyś?
– Nie.
– Znajduje się na południowym zachodzie, ale wszystko wygląda na podrabiane, jakby to miejsce było dekoracją z Disneylandu.
– Dzięki, Squares, zapamiętam to sobie.
– Kiedy Sheila tam pojechała?
– Nie wiem.
– Pomyśl. Gdzie spędziliście ostatni weekend?
– Ja u moich rodziców.
– A ona?
– Miała być w mieście.
– Dzwoniłeś do niej? Zastanowiłem się.
– Nie, ona zatelefonowała do mnie.
– Z jakiego numeru?
– Z zastrzeżonego.
– Czy ktoś może potwierdzić, że była w mieście?
– Nie sądzę.
– Zatem mogła być w Albuquerque – orzekł Squares. Rozważyłem to.
– Są też inne możliwości – powiedziałem.
– Na przykład?
– Te odciski palców mogą być stare.
Squares zmarszczył brwi, nie odrywając oczu od drogi.
– Może – ciągnąłem – była w Albuquerque w zeszłym miesiącu albo w ubiegłym roku, do licha! Jak długo zachowują się odciski palców?
– Myślę, że długo.
– Mogło tak być – kontynuowałem. – Niewykluczone, że jej odciski znalazły się, załóżmy, na jakimś meblu, na przykład na krześle, które zostało przewiezione z Nowego Jorku do Nowego Meksyku.
Squares poprawił okulary przeciwsłoneczne.
– Mało prawdopodobne.
– Ale możliwe.
– Taak, jasne. A może ktoś pożyczył jej odciski palców i zabrał ze sobą na weekend w
Albuquerque.
Zajechała nam drogę taksówka. Skręciliśmy w prawo, o mało nie rozjeżdżając grupki ludzi stojących na jezdni, metr od krawężnika. Mieszkańcy Manhattanu wciąż to robią. Nikt nie czeka na zielone światło. Wychodzą przed czasem na jezdnię, ryzykując życie, żeby zarobić kilka sekund.
– Znasz Sheilę – odezwałem się.
– Pewnie.
Trudno mi było wymówić te słowa, ale musiałem to zrobić.
– Naprawdę myślisz, że mogłaby kogoś zabić?
Zapaliło się czerwone światło. Squares nie odpowiedział od razu. Zatrzymał furgonetkę i spojrzał na mnie.
– To mi przypomina historie z twoim bratem.
– Chcę tylko powiedzieć, że są też inne możliwości.
– A ja chcę tylko powiedzieć, Will, że nie myślisz głową.
– To znaczy?
– Krzesło? Mówisz poważnie? W nocy Sheila płakała i przepraszała cię, a rano już jej nie było. Federalni powiedzieli nam, że jej odciski palców znaleziono na miejscu zbrodni. A ty co? Zaczynasz pleść o przesłanych krzesłach i starych odciskach palców.
– To jeszcze nie oznacza, że ona kogoś zabiła.
– To oznacza – rzekł Squares – że jest w to zamieszana.
Musiałem to przetrawić. Usiadłem prosto, zapatrzyłem się przed siebie, ale nic nie widziałem.
– Masz jakiś pomysł, Squares?
– Żadnego.
Przez jakiś czas jechaliśmy, nie odzywając się do siebie.
– Wiesz, że ją kocham.
– Wiem.
– W najlepszym przypadku okłamała mnie. Wzruszył ramionami.
– Bywa gorzej.
Przypomniałem sobie naszą pierwszą noc. Leżeliśmy w łóżku, ona z głową na mojej piersi, obejmując mnie ramieniem. Było tak dobrze, tak spokojnie, a świat wydawał się taki piękny. Po prostu leżeliśmy razem. Nie pamiętam już, jak długo.
– Żadnej przeszłości – szepnęła jakby do siebie. Zapytałem, co przez to rozumie. Nie podniosła głowy z mojej piersi, więc nie mogłem popatrzeć jej w oczy. Nie powiedziała nic więcej.
– Muszę ją znaleźć.
– Taak, wiem.
– Chcesz mi pomóc?
Squares wzruszył ramionami.
– Beze mnie ci się nie uda.
– No właśnie – przytaknąłem. – Od czego zaczniemy?
– Cytując znane powiedzenie – odparł Squares – zanim ruszysz naprzód, musisz spojrzeć wstecz.
– Sam to wymyśliłeś?
– Tak.
– Mimo to chyba jest w tym jakiś sens.
– Will?
– Co?
– Nie chcę prawić banałów, ale jeśli spojrzymy w przeszłość, może ci się nie spodobać to, co zobaczymy.
– Prawie na pewno tak będzie – przyznałem mu rację.
Squares podrzucił mnie pod dom i pojechał do Covenant House. Wszedłem do mieszkania i rzuciłem klucze na stół. Zawołałbym Sheilę tylko po to, by się upewnić, że nie wróciła do domu, ale mieszkanie wydawało się takie puste i pozbawione życia, że dałem spokój. To miejsce, które przez ostatnie cztery lata nazywałem domem, nagle wydało mi się inne, obce. Powietrze było nieświeże, jakby mieszkanie stało puste przez bardzo długi czas. Zapewne ponosiła mnie wyobraźnia.
I co teraz?
Pewnie powinienem przetrząsnąć mieszkanie, poszukać jakichś śladów. Natychmiast uświadomiłem sobie, jak spartańskie życie wiodła Sheila. Czerpała przyjemność z prostych, czasem na pozór zupełnie prozaicznych czynności i nauczyła mnie tego samego. Miała niewiele rzeczy. Wprowadzając się, przyniosła tylko jedną walizkę. Wiedziałem, że była biedna, bo znałem stan jej konta w banku. Płaciła swoją część czynszu za mieszkanie, ale należała do ludzi wyznających filozofię, zgodnie z którą „przedmioty posiadają ciebie, a nie na odwrót”. Teraz doszedłem do wniosku, że przedmioty nie tyle stają się naszymi panami, ile przywiązują nas do miejsca, pozwalają zapuścić korzenie.
Moja bluza od dresu numer XXL z nadrukiem Amherst College leżała na krześle w sypialni. Podniosłem ją ze ściśniętym sercem. Zeszłej jesieni pojechaliśmy na zjazd absolwentów mojej alma mater. W miasteczku akademickim Amherst jest wzgórze o stromym zboczu, które zaczyna się przy klasycznym amerykańskim budynku uczelni, a potem opada ku rozległym boiskom sportowym. Większość studentów nazywa je (bardzo oryginalnie) „Wzgórzem”.
Późną nocą spacerowaliśmy z Sheilą po miasteczku, trzymając się za ręce. Potem położyliśmy się w trawie na Wzgórzu, patrzyliśmy na pogodne niebo i długo rozmawialiśmy. Pamiętam, że myślałem wtedy, iż nigdy nie byłem tak spokojny, spełniony i radosny. Wciąż leżąc na wznak, Sheila położyła rękę na moim brzuchu, a potem, patrząc w gwiazdy, wsunęła ją za pasek moich spodni. Obróciłem się i patrzyłem na jej twarz. Kiedy jej palce, hm… dotarły do celu, zobaczyłem jej łobuzerski uśmiech.
– To nada nowy sens powiedzeniu „włożyć w coś całą duszę” – zauważyła.
Może w tamtej sytuacji była to zupełnie naturalna reakcja, ale właśnie wtedy, na tym pagórku, po raz pierwszy uświadomiłem sobie bez najmniejszych wątpliwości, że Sheila będzie tą wybraną i zawsze będziemy razem. Widmo mojej pierwszej miłości, które dręczyło mnie i zniechęcało do kobiet, w końcu zostało przegnane.