Выбрать главу

Sheila Rogers chciała umrzeć w samotności.

On jednak był w pokoju. Była tego pewna. Delikatnie dotykał jej czoła chłodną dłonią. Czując, jak ucieka z niej życie, wypowiedziała ostatnie życzenie:

– Proszę, odejdź.

11

Nie rozmawialiśmy ze Squaresem o tym, co zobaczyliśmy. Nie zawiadomiliśmy też policji. Wyobraziłem sobie Louisa Castmana uwięzionego w tym pokoju, niezdolnego się ruszyć, niemogącego przeczytać gazety, niemającego telewizora, radia, niczego – tylko te stare fotografie. Gdybym był lepszym człowiekiem, może bym mu współczuł.

Myślałem też o tym pajacu z Garden City, który postrzelił Louisa Castmana, a potem stchórzył, zapewne dotkliwiej raniąc Tanyę, niż zdołał zrobić to Castman. Zastanawiałem się, czy pan Garden City wspomina czasem Tanyę, czy też żyje, jakby nigdy nie istniała. Ciekawe, czy widuje jej twarz w koszmarnych snach.

Bardzo w to wątpiłem.

Zastanawiałem się nad tym wszystkim, ponieważ byłem zaintrygowany i wstrząśnięty. A także dlatego, że dzięki temu nie myślałem o Sheili, o tym, kim była, i co zrobił jej Castman. Przypominałem sobie, że była jego ofiarą, porwaną, zgwałconą i odurzoną, że to nie była jej wina. Nie powinienem widzieć jej w innym świetle po tym, czego się dowiedziałem. Jednak ta trzeźwa i racjonalna argumentacja do mnie nie przemawiała.

Nienawidziłem się za to.

Dochodziła czwarta rano, kiedy furgonetka podjechała pod mój dom.

– Co o tym wszystkim sądzisz? – zapytałem. Squares podrapał się po zarośniętym policzku.

– Na końcu Castman powiedział, że została naznaczona.

– Miał rację.

– Wiesz o tym z doświadczenia?

– Prawdę mówiąc, tak.

– A więc?

– A więc podejrzewam, że przeszłość wróciła i ją dopadła.

– Zatem jesteśmy na dobrym tropie.

– Zapewne – przytaknął Squares. Chwyciłem klamkę drzwi i powiedziałem:

– Cokolwiek zrobiła… cokolwiek ty zrobiłeś… Może nigdy cię nie opuści, ale też wcale nie skazuje cię na wieczne potępienie.

Squares patrzył przez przedmą szybę. Czekałem. Wciąż patrzył w milczeniu. Wysiadłem, a wtedy odjechał.

Przystanąłem, zauważywszy, że ktoś zostawił mi wiadomość na automatycznej sekretarce. Sprawdziłem godzinę na wyświetlaczu. Wiadomość nagrano o 23:47. Bardzo późno. Uznałem, że to ktoś z rodziny. Pomyliłem się.

Nacisnąłem przycisk odtwarzania i młody kobiecy głos powiedział:

– Cześć, Will.

Nie rozpoznałem głosu.

– Tu Katy. Katy Miller. Zdrętwiałem.

– Szmat czasu, co? Słuchaj, przepraszam, że dzwonię tak późno. Pewnie już śpisz. Posłuchaj, Will, mógłbyś zadzwonić do mnie, jak tylko odsłuchasz wiadomość? Nieważne, o której godzinie. No cóż, muszę z tobą porozmawiać.

Wymieniła swój numer. Stałem oniemiały. Katy Miller. Młodsza siostra Julie. Kiedy widziałem ją ostatnio, miała chyba z sześć lat. Uśmiechnąłem się, wspominając, jak Katy (nie mogła wtedy mieć więcej niż cztery latka) ukryła się za starym wojskowym kufrem ojca i wyskoczyła w najbardziej nieodpowiedniej chwili. Pamiętałem, jak Julie i ja pospiesznie nakryliśmy się kocem, nie mając czasu na podciąganie majtek i starając się nie pęknąć ze śmiechu.

Mała Katy Miller.

Teraz skończyła już siedemnaście lub osiemnaście łat. Dziwne. Wiedziałem, jaki wpływ śmierć Julie wywarła na moją rodzinę i mogłem się domyślić, jak przeżyli to Millerowie. Nigdy jednak nie zastanawiałem się nad reakcją Katy. Znów wspomniałem tę chwilę, gdy razem z Julie, chichocząc, nakryliśmy się kocem. Przypomniałem sobie, że to było w piwnicy. Obłapialiśmy się na tej samej kanapie, przy której znaleziono potem ciało Julie.

Dlaczego Katy dzwoniła do mnie po tylu latach?

Ponownie odtworzyłem wiadomość, szukając ukrytego znaczenia. Nie znalazłem. Powiedziała, żebym zadzwonił o każdej porze. Dochodziła czwarta rano, a ja byłem zmęczony. Postanowiłem zaczekać z telefonem do rana.

Wgramoliłem się do łóżka i uświadomiłem sobie, kiedy ostatni raz widziałem Katy Miller. Moją rodzinę poproszono o nieprzychodzenie na pogrzeb. Spełniliśmy to życzenie. Dwa dni później poszedłem sam na cmentarz przy drodze numer dwadzieścia dwa. Usiadłem przy grobie Julie. Nic nie mówiłem ani nie płakałem. Nie ogarnął mnie głęboki spokój, nie miałem wrażenia, że zamknął się jakiś okres w moim życiu. Rodzina Millerów podjechała białym oldsmobilem, więc odszedłem. Wcześniej jednak napotkałem spojrzenie małej Katy. Jej twarz przybrała zrezygnowany, nad wiek dorosły wyraz. Dostrzegłem w jej oczach smutek, przerażenie, a może nawet litość.

Opuściłem cmentarz. Od tego czasu nie widziałem jej ani z nią nie rozmawiałem.

12

Belmont, Nebraska

Szeryf Bertha Farrow widywała gorsze rzeczy.

Wszystkie miejsca zbrodni są paskudne. W kategorii wywołujących mdłości widoków połamanych kości, rozłupanych czaszek i kałuż krwi mało co może równać się z efektami nagłego kontaktu metalu z ciałem podczas pospolitego wypadku samochodowego. Zderzenie czołowe. Ciężarówka zjeżdżająca na przeciwległy pas ruchu. Drzewo rozcinające samochód od maski po tylne siedzenie. Szybko jadący wóz uderzający w barierkę i wypadający z szosy.

One powodują naprawdę poważne obrażenia.

Mimo to widok martwej i niezakrwawionej kobiety z jakiegoś powodu był znacznie gorszy. Bertha Farrow patrzyła na jej twarz – wykrzywioną ze strachu, oszołomienia, może rozpaczy – i domyślała się, że zmarła bardzo cierpiała przed śmiercią. Zauważyła połamane palce, zniekształconą klatkę piersiową, sińce, i wiedziała, że obrażenia te są dziełem innej istoty ludzkiej. Nie były skutkiem oblodzonej nawierzchni, zmieniania stacji radiowej przy szybkości stu dwudziestu kilometrów na godzinę, spieszącej z dostawą ciężarówki, alkoholu czy przekroczenia bezpiecznej prędkości.

Zostały zadane rozmyślnie.

– Kto ją znalazł? – zapytała zastępcę, George'a Volkera.

– Chłopcy Randolpha.

– Którzy?

– Jerry i Ron.

Bertha policzyła w myślach. Jerry miał jakieś szesnaście, a Ron czternaście lat.

– Spacerowali z Gypsym – dodał zastępca. Gypsy był niemieckim owczarkiem

Randolphów. – Pies ją wywęszył.

– Gdzie są teraz chłopcy?

– Dave odwiózł ich do domu. Byli wstrząśnięci. Spisałem ich zeznania. Oni nic nie wiedzą. Bertha skinęła głową. Na szosie pojawiło się szybko jadące kombi. Clyde Smart, okręgowy lekarz sądowy, z piskiem opon zatrzymał samochód. Otworzył drzwiczki i podbiegł do nich. Bertha zasłoniła dłonią oczy.

– Nie ma pośpiechu, Clyde. Ona ci nie ucieknie.

Clyde Smart przywykł do takich żartów. Zbliżał się do pięćdziesiątki – był mniej więcej w wieku Berthy. Pracowali razem już prawie dwadzieścia lat. Nie odpowiedział i przebiegł obok nich.

– Coś podobnego! – powiedział. Przykucnął obok zwłok.

Delikatnie odgarnął włosy z twarzy zmarłej. – O Boże powiedział. – To po prostu… – urwał i potrząsnął głową.

Bertha też się do niego przyzwyczaiła, więc reakcja Clyde'a wcale jej nie zaskoczyła. Większość lekarzy sądowych zachowywała spokój i dystans. Clyde do nich nie należał. Wiele razy widziała, jak płakał nad zwłokami. Każdego nieboszczyka traktował z niezwykłym szacunkiem. Sekcje wykonywał tak, jakby mógł wskrzesić ofiary. Zawoził złe wieści rodzinom i szczerze podzielał ich ból.

– Mógłbyś podać mi przybliżony czas zgonu? – zapytała.

– Doszło do niego niedawno – odparł cicho Clyde. Zmarła znajduje się we wczesnej fazie stężenia pośmiertnego.

– Powiedziałbym, że odeszła jakieś sześć godzin temu. Zmierzę temperaturę wątroby i wtedy… – Zauważył dłoń z nienaturalnie powyginanymi palcami. – O mój Boże – powtórzył. Bertha spojrzała na swojego zastępcę.