Patrzyliśmy sobie w oczy.
– Wyrazy współczucia z powodu śmierci matki – rzekł w pewnym momencie Pistillo.
– Dziękuję.
Odchylił się w fotelu.
– Dlaczego nie chce nam pan powiedzieć, gdzie jest Sheila Rogers?
– A dlaczego nie chcecie mi wyjaśnić, czemu jej szukacie?
– Kiedy widział ją pan ostatnio?
– Jest pan żonaty, agencie Pistillo? Odparł bez chwili wahania.
– Od dwudziestu sześciu lat. Mamy troje dzieci.
– Kocha pan żonę?
– Tak.
– Gdybym przyszedł do pana, żądając i grożąc, domagając się informacji na temat żony, co by pan zrobił?
Pistillo powoli pokiwał głową.
– Gdyby pan był z FBI, poradziłbym, żeby współpracowała.
– Tak po prostu?
– Cóż – podniósł palec wskazujący – z jednym zastrzeżeniem.
– Jakim?
– Że jest niewinna. Gdyby była niewinna, nie miałbym powodu do obaw.
– I nie zastanawiałby się pan, o co właściwie chodzi?
– Jasne, że bym się zastanawiał. Natomiast czy chciałbym wiedzieć… – urwał. Czekałem.
– Wiem, że uważa pan, iż pański brat nie żyje – kontynuował. Kolejna pauza. Milczałem.
– Załóżmy jednak, że on żyje i się ukrywa. Na dodatek okazałoby się, że to on zabił Julie Miller. – Znowu usiadł prosto. – Oczywiście przypuszczalnie. To wszystko tylko hipoteza.
– Niech pan mówi dalej.
– Co by pan zrobił? Wydałby go pan? Powiedział, że musi radzić sobie sam? Czy też by mu pomógł?
Po dłuższej chwili odparłem:
– Nie sprowadził mnie pan po to, żeby rozważać hipotezy.
– Tak – odparł. – Ma pan rację.
Z prawej strony na jego biurku stał komputer. Pistillo obrócił go tak, żebym widział ekran. Potem nacisnął kilka klawiszy, pojawił się kolorowy obraz i nagle ścisnęło mnie w dołku. Zupełnie zwyczajny pokój. W kącie lampa stojąca. Beżowy dywan. Przewrócony stolik do kawy. Bałagan jak po przejściu tornada lub po trzęsieniu ziemi. Na środku pomieszczenia leży mężczyzna w kałuży czegoś, co uznałem za krew. Ciecz jest prawie czarna, ciemniejsza od rdzy. Mężczyzna leży na plecach, z szeroko rozrzuconymi rękami i nogami, jakby spadł z bardzo wysoka.
Patrząc na ekran, czułem na sobie badawcze spojrzenie Pistillo. Oceniał moją reakcję. Zerknąłem na niego, a potem znów na ekran.
Nacisnął klawisz. Pojawił się inny obraz. Ten sam pokój. Lampa niewidoczna. Znów plamy krwi na dywanie, ale tym razem inne ciało, zwinięte w kłębek. Pierwszy mężczyzna miał na sobie czarny podkoszulek i spodnie. Ten nosi flanelową koszulę i niebieskie dżinsy.
Pistillo nacisnął kolejny klawisz. Ukazało się zdjęcie robione szerokokątnym obiektywem. Były na nim widoczne oba ciała. Pierwsze na środku pokoju. Drugie w pobliżu drzwi. Widziałem tylko twarz jednego z mężczyzn. Oglądana pod tym kątem nie wyglądała znajomo. Twarz drugiego pozostała niewidoczna.
Wzbierał we mnie strach. Ken, pomyślałem. Czyżby jednym z nich był… Zaraz jednak przypomniałem sobie, o co mnie pytali. Nie chodziło o Kena.
– Te zdjęcia zostały zrobione w ostatni weekend w Albuquerque w stanie Nowy Meksyk – oznajmił Pistillo.
– Nie rozumiem.
– Na miejscu zbrodni było trochę zamieszania, ale udało nam się znaleźć kilka włosów i włókien. – Uśmiechnął się. Nie znam wszystkich technicznych niuansów naszej pracy.
– W dzisiejszych czasach kryminalistyka ma wręcz niewyobrażalne możliwości. Czasem jednak wciąż najważniejsze są tradycyjne metody.
– Czy ja powinienem wiedzieć, o czym pan mówi?
– Ktoś bardzo starannie pozacierał ślady, ale mimo to ekipa dochodzeniowa znalazła odciski palców nienależące do ofiar. Przeszukaliśmy bazę danych i dziś rano natrafiliśmy na coś. – Nachylił się do mnie. Przestał się uśmiechać. – Chce pan wiedzieć na co?
Zobaczyłem Sheilę, moją piękną Sheilę, spoglądającą przez okno.
„Przepraszam, Will”.
– To linie papilarne pańskiej przyjaciółki, panie Klein. Tej z kryminalną przeszłością. Tej samej, której nagle nigdzie nie możemy znaleźć.
6
Elizabeth, New Jersey
Byli już blisko cmentarza.
Philip McGuane zajmował tylne siedzenie robionej na zamówienie limuzyny – opancerzonego mercedesa ze wzmocnionymi bokami i kuloodpornymi lustrzanymi szybami, który kosztował czterysta tysięcy – i patrzył na rozmazane światła mijanych barów szybkiej obsługi, nędznych sklepików oraz podupadłych hipermarketów. W prawej ręce trzymał szkocką z sodą, świeżo wyjętą z barku limuzyny. Spojrzał na bursztynowy płyn. Ręka mu nie drżała. Zdziwiło go to.
– Dobrze się pan czuje, panie McGuane?
McGuane odwrócił się do swego towarzysza. Fred Tanner był olbrzymim mężczyzną, o budowie i odporności bloku granitu. Dłonie miał niczym bochny, palce jak parówki, a w oczach bezgraniczną pewność siebie. Tanner, z tym swoim błyszczącym garniturem i ostentacyjnym sygnetem na palcu, reprezentował starą szkołę. Zawsze nosił ten zbyt duży i lśniący złoty sygnet, którym bawił się, ilekroć coś mówił.
– Znakomicie – skłamał McGuane.
Limuzyna zjechała z drogi numer dwadzieścia dwa przy Parker Avenue. Tanner wciąż bawił się sygnetem. Był pięćdziesięciolatkiem, o piętnaście lat starszym od swego szefa.
Jego twarz, pełna nierównych płaszczyzn i ostrych kątów, przypominała monument, który uległ erozji. Włosy miał starannie ostrzyżone na rekruta. McGuane wiedział, że Tanner jest bardzo dobrym gorylem – zimnym, zdyscyplinowanym i śmiertelnie groźnym, dla którego litość była równie istotną koncepcją jak fengshui. Te ogromne dłonie Tannera z niezwykłą wprawą posługiwały się niemal każdą bronią. Stawiał czoło najokrutniejszym wrogom i zawsze wychodził z tych starć zwycięsko.
Jednak McGuane wiedział, że tym razem zmierzy się z przeciwnikiem znacznie wyższej klasy.
– Kim jest ten facet? – zapytał Tanner.
McGuane tylko potrząsnął głową. Nosił robiony na miarę garnitur od Josepha Abouda. Wynajmował trzy piętra w gmachu World Financial Center w pobliżu Wall Street. W innych czasach McGuane byłby nazywany consigliore, capo albo podobnie. Jednak tak było kiedyś, teraz jest inaczej. Minęły (i to dawno, wbrew temu, w co każe wam wierzyć Hollywood) czasy narad na zapleczach knajp i dresów, za którymi niewątpliwie tęsknił Tanner. Teraz trzeba mieć biura, sekretarki i skomputeryzowaną listę płac. Płacić podatki. Prowadzić legalne interesy.
Poza tym wcale nie było lepiej.
– Po co właściwie tam jedziemy? – ciągnął Tanner. Chyba on powinien przyjść do pana, no nie?
McGuane nie odpowiedział. Tanner by tego nie zrozumiał.
Jeśli Duch chciał się z tobą zobaczyć, stawiałeś się na spotkanie.
Nieważne, kim byłeś. Odmowa oznaczałaby, że Duch przyjdzie do ciebie. McGuane miał wspaniałą ochronę. Zatrudniał najlepszych. Jednak Duch ich przewyższał. Był cierpliwy. Studiował twoje zwyczaje. Czekał na okazję. A potem przychodził. Zawsze sam.
Nie, lepiej pójść do niego i mieć to z głowy. Limuzyna zatrzymała się kwartał przed cmentarzem.
– Rozumiesz, o co mi chodzi – powiedział McGuane.
– Mój człowiek jest już na miejscu. Zająłem się wszystkim.
– Nie zdejmujcie go, dopóki nie dam wam znaku.
– Taak, dobrze. Już to przerabialiśmy.
– Nie lekceważcie go.
Tanner chwycił za klamkę. Złoty sygnet błysnął w słońcu.
– Bez obrazy, panie McGuane, ale to przecież tylko facet, no nie? Krwawi jak każdy? McGuane wcale nie był tego pewien.