Patrząc na ekran, czułem na sobie badawcze spojrzenie Pistillo. Oceniał moją reakcję. Zerknąłem na niego, a potem znów na ekran.
Nacisnął klawisz. Pojawił się inny obraz. Ten sam pokój. Lampa niewidoczna. Znów plamy krwi na dywanie, ale tym razem inne ciało, zwinięte w kłębek. Pierwszy mężczyzna miał na sobie czarny podkoszulek i spodnie. Ten nosi flanelową koszulę i niebieskie dżinsy.
Pistillo nacisnął kolejny klawisz. Ukazało się zdjęcie robione szerokokątnym obiektywem. Były na nim widoczne oba ciała. Pierwsze na środku pokoju. Drugie w pobliżu drzwi. Widziałem tylko twarz jednego z mężczyzn. Oglądana pod tym kątem nie wyglądała znajomo. Twarz drugiego pozostała niewidoczna.
Wzbierał we mnie strach. Ken, pomyślałem. Czyżby jednym z nich był… Zaraz jednak przypomniałem sobie, o co mnie pytali. Nie chodziło o Kena.
– Te zdjęcia zostały zrobione w ostatni weekend w Albuquerque w stanie Nowy Meksyk – oznajmił Pistillo.
– Nie rozumiem.
– Na miejscu zbrodni było trochę zamieszania, ale udało nam się znaleźć kilka włosów i włókien. – Uśmiechnął się. Nie znam wszystkich technicznych niuansów naszej pracy.
– W dzisiejszych czasach kryminalistyka ma wręcz niewyobrażalne możliwości. Czasem jednak wciąż najważniejsze są tradycyjne metody.
– Czy ja powinienem wiedzieć, o czym pan mówi?
– Ktoś bardzo starannie pozacierał ślady, ale mimo to ekipa dochodzeniowa znalazła odciski palców nienależące do ofiar. Przeszukaliśmy bazę danych i dziś rano natrafiliśmy na coś. – Nachylił się do mnie. Przestał się uśmiechać. – Chce pan wiedzieć na co?
Zobaczyłem Sheilę, moją piękną Sheilę, spoglądającą przez okno.
„Przepraszam, Will”.
– To linie papilarne pańskiej przyjaciółki, panie Klein. Tej z kryminalną przeszłością. Tej samej, której nagle nigdzie nie możemy znaleźć.
6
Elizabeth, New Jersey
Byli już blisko cmentarza.
Philip McGuane zajmował tylne siedzenie robionej na zamówienie limuzyny – opancerzonego mercedesa ze wzmocnionymi bokami i kuloodpornymi lustrzanymi szybami, który kosztował czterysta tysięcy – i patrzył na rozmazane światła mijanych barów szybkiej obsługi, nędznych sklepików oraz podupadłych hipermarketów. W prawej ręce trzymał szkocką z sodą, świeżo wyjętą z barku limuzyny. Spojrzał na bursztynowy płyn. Ręka mu nie drżała. Zdziwiło go to.
– Dobrze się pan czuje, panie McGuane?
McGuane odwrócił się do swego towarzysza. Fred Tanner był olbrzymim mężczyzną, o budowie i odporności bloku granitu. Dłonie miał niczym bochny, palce jak parówki, a w oczach bezgraniczną pewność siebie. Tanner, z tym swoim błyszczącym garniturem i ostentacyjnym sygnetem na palcu, reprezentował starą szkołę. Zawsze nosił ten zbyt duży i lśniący złoty sygnet, którym bawił się, ilekroć coś mówił.
– Znakomicie – skłamał McGuane.
Limuzyna zjechała z drogi numer dwadzieścia dwa przy Parker Avenue. Tanner wciąż bawił się sygnetem. Był pięćdziesięciolatkiem, o piętnaście lat starszym od swego szefa.
Jego twarz, pełna nierównych płaszczyzn i ostrych kątów, przypominała monument, który uległ erozji. Włosy miał starannie ostrzyżone na rekruta. McGuane wiedział, że Tanner jest bardzo dobrym gorylem – zimnym, zdyscyplinowanym i śmiertelnie groźnym, dla którego litość była równie istotną koncepcją jak fengshui. Te ogromne dłonie Tannera z niezwykłą wprawą posługiwały się niemal każdą bronią. Stawiał czoło najokrutniejszym wrogom i zawsze wychodził z tych starć zwycięsko.
Jednak McGuane wiedział, że tym razem zmierzy się z przeciwnikiem znacznie wyższej klasy.
– Kim jest ten facet? – zapytał Tanner.
McGuane tylko potrząsnął głową. Nosił robiony na miarę garnitur od Josepha Abouda. Wynajmował trzy piętra w gmachu World Financial Center w pobliżu Wall Street. W innych czasach McGuane byłby nazywany consigliore, capo albo podobnie. Jednak tak było kiedyś, teraz jest inaczej. Minęły (i to dawno, wbrew temu, w co każe wam wierzyć Hollywood) czasy narad na zapleczach knajp i dresów, za którymi niewątpliwie tęsknił Tanner. Teraz trzeba mieć biura, sekretarki i skomputeryzowaną listę płac. Płacić podatki. Prowadzić legalne interesy.
Poza tym wcale nie było lepiej.
– Po co właściwie tam jedziemy? – ciągnął Tanner. Chyba on powinien przyjść do pana, no nie?
McGuane nie odpowiedział. Tanner by tego nie zrozumiał.
Jeśli Duch chciał się z tobą zobaczyć, stawiałeś się na spotkanie.
Nieważne, kim byłeś. Odmowa oznaczałaby, że Duch przyjdzie do ciebie. McGuane miał wspaniałą ochronę. Zatrudniał najlepszych. Jednak Duch ich przewyższał. Był cierpliwy. Studiował twoje zwyczaje. Czekał na okazję. A potem przychodził. Zawsze sam.
Nie, lepiej pójść do niego i mieć to z głowy. Limuzyna zatrzymała się kwartał przed cmentarzem.
– Rozumiesz, o co mi chodzi – powiedział McGuane.
– Mój człowiek jest już na miejscu. Zająłem się wszystkim.
– Nie zdejmujcie go, dopóki nie dam wam znaku.
– Taak, dobrze. Już to przerabialiśmy.
– Nie lekceważcie go.
Tanner chwycił za klamkę. Złoty sygnet błysnął w słońcu.
– Bez obrazy, panie McGuane, ale to przecież tylko facet, no nie? Krwawi jak każdy? McGuane wcale nie był tego pewien.
Tanner wysiadł nadzwyczaj zwinnie jak na tak ogromnego mężczyznę. McGuane rozsiadł się wygodnie i pociągnął długi łyk szkockiej. Był jednym z najpotężniejszych ludzi w Nowym Jorku. Nie wejdziesz na szczyt tej piramidy, jeśli nie jesteś sprytnym i bezwzględnym draniem. Okażesz słabość i jesteś trupem. Zaczniesz utykać i już po tobie. Po prostu.
Przede wszystkim nie wolno ci się cofać.
McGuane wiedział o tym równie dobrze jak każdy, lecz w tym momencie miał ochotę uciec. Spakować walizki i zniknąć.
Tak jak jego stary znajomy Ken.
McGuane dostrzegł w lusterku oczy kierowcy. Zaczerpnął tchu i skinął głową. Samochód znowu ruszył. Skręcili w lewo i przejechali przez bramę cmentarza Wellington. Opony chrzęściły na żwirze. McGuane kazał szoferowi stanąć. Wóz się zatrzymał. McGuane wysiadł i przystanął przed maską mercedesa.
– Zawołam cię, gdy będziesz potrzebny. Kierowca kiwnął głową i odszedł. McGuane został sam.
Postawił kołnierz. Obrzucił spojrzeniem cmentarz. Nikogo. Zastanawiał się, gdzie ukryli się Tanner i jego człowiek. Zapewne w pobliżu miejsca spotkania. Na drzewie lub za krzakiem. Jeśli się postarają, McGuane ich nie zobaczy.
Na niebie nie było ani jednej chmurki. Wiatr ciął w twarz jak kosa śmierci. McGuane skulił ramiona. Szum samochodów jadących drogą numer dwadzieścia dwa przelewał się przez osłony przeciwdźwiękowe i śpiewał swą serenadę zmarłym. W powietrzu unosił się zapach spalenizny i McGuane przez moment rozmyślał o kremacji.