Rozdająca przegrała. No tak, następne zwycięstwo. Rozdająca, gospodyni domowa z wytapirowanymi jak sterta siana włosami, pozbierała karty i dała mu jego sztony. Morty wygrywał. Mimo tego, co próbowali wciskać mu ci ważniacy ze Stowarzyszenia Anonimowych Hazardzistów, w kasynie można wygrać. Przecież ktoś musi wygrywać, no nie? Spójrzcie tylko na szansę! Kasyno nie może pokonać wszystkich. Do diabła, przecież grając w kości, można nawet grać z kasynem, a przeciw innym gościom. Dlatego to oczywiste, że niektórzy wygrywają. Niektórzy odchodzą do domu z forsą. Tak musi być. Inaczej być nie może. Ta gadanina, że nikt nie wygrywa, to tylko część wciskanego przez SAH kitu, pozbawiającego tę organizację wszelkiej wiarygodności. Skoro cię okłamują, to jak mogą ci pomóc?
Morty grał w kasynie „Las Vegas” w Las Vegas – prawdziwym Las Vegas, a nie jakimś przybytku dla turystów, handlującym kurtkami i butami ze sztucznego zamszu. Tu nie rozlegały się gwizdy, wrzaski czy piski radości, nie zainstalowano kopii Posągu Wolności, wieży Eiffla czy Cirque du Soleil, nie było górskich kolejek, trójwymiarowych ekranów filmowych, obsługi w kostiumach gladiatorów, wymyślnych fontann, sztucznych wulkanów czy sal z grami dla dzieci. Było to samo centrum Las Vegas. Tutaj ponurzy mężczyźni, przy każdym ruchu ręki rozsiewający wokół siebie kurz licznych upadków, tracili swe nędzne pensje. Grający mieli oczy podkrążone ze zmęczenia i pomarszczone twarze, spieczone słońcem ciężkich czasów. Człowiek przychodzi tutaj po harówie w znienawidzonej pracy, ponieważ nie chciał wracać do domu w przyczepie kempingowej lub jakiegoś jej odpowiednika, do mieszkania z zepsutym telewizorem, wrzeszczącymi bachorami i zaniedbaną żoną, która kiedyś pieściła go na tylnym siedzeniu samochodu, a teraz spoglądała na niego z nieskrywaną odrazą. Przychodził tutaj z uczuciem najbliższym nadziei, że wystarczy jedna wygrana, aby odmienić życie. Jednak ta nadzieja nie trwała długo. Morty nie był pewien, czy w ogóle istniała. W głębi serca gracze wiedzieli, że wygrana nigdy się im nie trafi. Życie zawsze będzie kopać ich w tyłek. Ich przeznaczeniem było wieczne rozczarowanie i ślinienie się z twarzą przyciśniętą do szyby.
Zmienili się rozdający. Morty usiadł wygodniej. Spojrzał na swoją wygraną i znów ogarnął go znajomy smutek: tęsknota za Leah. Czasem rano obracał się do niej w łóżku, a kiedy przypominał sobie, że jej już nie ma, pogrążał się w żalu. Nie był w stanie podnieść się z pościeli. Rozejrzał się po ponurych twarzach ludzi w kasynie. Gdyby był młodszy, Morty nazwałby ich przegranymi. Oni jednak byli w stanie wytłumaczyć swoją obecność. Równie dobrze mogliby urodzić się, mając na tyłkach piętno w kształcie litery „P” – jak przegrani. Rodzice Morty'ego, emigranci z żydowskiej gminy w Polsce, poświęcili się dla syna. Uciekli do Ameryki, gdzie zmagali się z nędzą, oddzieleni oceanem od wszystkiego, co bliskie i znajome, zaciekle walcząc po to, żeby ich synowi żyło się lepiej. Harowali do przedwczesnej śmierci i zaledwie zdołali dożyć chwili, gdy Morty skończył studia medyczne. Przekonani, że ich po – święcenie nie było daremne, że wytyczyli dobrą trajektorię dla przyszłych potomków, odeszli w pokoju.
Morty otrzymał szóstkę i siódemkę. Dobrał i dostał dziesiątkę. Przegrał. Następne rozdanie również. Do diabła. Potrzebował pieniędzy. Locani, typowy bezwzględny bookmacher, chciał odzyskać swoje pieniądze. Morty, przegrany nad przegranymi, jeśli dobrze się nad tym zastanowić, uzyskał prolongatę długu, oferując informację. Sprzedał Locaniemu historię o zamaskowanym mężczyźnie i poranionej kobiecie. Z początku Locani przyjął tę opowieść obojętnie, ale potem wieść rozeszła się i ktoś zapragnął poznać szczegóły.
Morty powiedział im prawie wszystko.
Nie wspomniał tylko o tym, kogo zobaczył na tylnym siedzeniu samochodu. Nie miał pojęcia, o co chodziło, ale pewnych rzeczy nawet on by nie zrobił, chociaż upadł tak nisko. Dostał dwa asy. Rozdzielił je. Obok usiadł jakiś mężczyzna. Morty raczej wyczuł go, niż spostrzegł. Poczuł jego obecność w kościach, jakby tamten był nadciągającym frontem pogodo – wym. Nie obrócił głowy, obawiając się – choć zabrzmi to irracjonalnie – nawet spojrzeć. Rozdający dołożył do obu rąk. Król i walet. Morty trafił blackjacka na obu rękach. Mężczyzna nachylił się do niego 1 szepnął:
– Skończ, póki jesteś wygrany.
Morty powoli odwrócił się i zobaczył mężczyznę o wyblakłych szarych oczach oraz skórze tak białej, prawie przezroczystej, że wydawało się, iż można przez nią dostrzec każdą żyłkę. Mężczyzna uśmiechał się.
– Może już czas – ciągnął dźwięcznym szeptem – zgarnąć forsę i wyjść?
– Kim pan jest? Czego pan chce?
– Musimy porozmawiać – odparł tamten.
– O czym?
– O pewnym pacjencie, który ostatnio odwiedził pański szacowny gabinet.
Morty przełknął ślinę. Po co otwierał gębę przed Locanim? Mógł odwlec płatność w jakiś inny sposób.
– Powiedziałem im wszystko, co wiem. Blady mężczyzna przekrzywił głowę.
– Naprawdę, Morty?
– Tak.
Wyblakłe oczy spoglądały hardo. Przez chwilę obaj nic nie mówili i się nie ruszali. Morty poczuł, że zaczyna się czerwienić. Usiłował zachować spokój, lecz mimo woli wił się pod przenikliwym spojrzeniem nieznajomego.
– Myślę, że coś zataiłeś. Morty nie odpowiedział.
– Kto jeszcze był tamtej nocy w samochodzie?
– O czym pan mówi?
– Był tam jeszcze ktoś, prawda, Morty?
– Hej, niech pan zostawi mnie w spokoju, dobrze? Mam dobrą passę. Wstając z krzesła, Duch pokręcił głową.
– Nie, Morty – powiedział,, lekko dotykając jego ramienia – moim zdaniem szczęście wkrótce cię opuści.
24
Ceremonia żałobna odbyła się w auli Covenant House.
Squares i Wanda siedzieli po mojej prawej ręce, a ojciec po lewej. Tato obejmował mnie ramieniem i czasem klepał po plecach. To było miłe. Sala była pełna. Dzieciaki ściskały mnie, płakały i mówiły, jak bardzo będzie im brakować Sheili. Uroczystość trwała prawie dwie godziny. Terrell, czternastolatek sprzedający się za dziesięć dolarów od numeru, zagrał na trąbce utwór, który skomponował na jej cześć. Był to najsmutniejszy i najładniejszy kawałek, jaki słyszałem w życiu. Laura, siedemnastolatka zdiagnozowana jako biseksualna, opowie – działa, że tylko z Sheilą mogła się porozumieć, kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży. Sammy opowiedział zabawną historię o tym, jak Sheila usiłowała nauczyć go tańczyć w rytm tej „głupiej babskiej muzyki”. Szesnastoletni Jim powiedział żałobnikom, że miał już dość wszystkiego i był gotowy popełnić samobójstwo, ale kiedy Sheila uśmiechnęła się do niego, zrozumiał, że na tym świecie są jeszcze dobre rzeczy. Ona nakłoniła go, by przeżył jeszcze dzień, a potem następny.
Starałem się zapomnieć o bólu i uważnie słuchać, ponieważ te dzieci na to zasługiwały. To schronisko wiele znaczy dla mnie, dla nas. A kiedy ogarniają nas wątpliwości, czy naprawdę pomagamy tym dzieciom, czy odnosimy sukcesy, przypominamy sobie, że chodzi wyłącznie o nie. Rzadko bywają miłe. Przeważnie są nieprzyjemne i trudno je kochać. Większość wiedzie okropne życie, kończy w kostnicy, w więzieniu lub na ulicy. To jednak nie oznacza, że można zrezygnować. Wprost przeciwnie. To sprawia, że tym mocniej musimy je kochać. Bezwarunkowo. Bez zastrzeżeń. Sheila wiedziała o tym. Dla niej miało to znaczenie.