Lee Child
Bez Pudła
Tłumaczenie: Paulina Arbiter
Tytuł oryginału: WITHOUT FAIL
Copyright © 2002,2006 Lee Child. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książkę tę dedykuję mojemu bratu Richardowi
z Gloucester w Anglii,
mojemu bratu Davidowi z Brecon w Walii,
mojemu bratu Andrew z Sheffield w Anglii
i mojemu przyjacielowi Jackowi Hutchesonowi
z Penicuik w Szkocji.
1
Dowiedzieli się o nim w lipcu. Przez cały sierpień byli wściekli, we wrześniu próbowali go zabić. Zdecydowanie za wcześnie; nie byli gotowi. Próba zakończyła się fiaskiem. Mogło dojść do katastrofy, ale w istocie zdarzył się cud, bo nikt niczego nie zauważył.
Posłużyli się tradycyjną metodą, by oszukać ochronę, i zajęli pozycję trzydzieści metrów od miejsca, w którym miał przemówić. Użyli tłumika i chybili o parę centymetrów. Pocisk musiał przelecieć mu tuż nad głową, może nawet przez włosy, ponieważ cel natychmiast podniósł rękę i przygładził je z powrotem, jakby wiatr wzburzył mu fryzurę. Później oglądali to wiele razy w telewizji. Podniósł rękę i przygładził włosy. Nic poza tym. Kontynuował wystąpienie, nieświadom niczego, bo z definicji kula z broni z tłumikiem jest zbyt szybka, by dało się ją dostrzec, i zbyt cicha, by ją usłyszeć. Chybiła zatem i poleciała dalej. Nie trafiła też w nikogo innego za jego plecami, w żadną przeszkodę, budynek – leciała dalej prosto, niestrudzenie, póki nie wyczerpała się jej energia, a siła ciążenia nie ściągnęła jej na ziemię wprost na rozległe łąki. Nikt nie zareagował, nikt nic nie zrobił. Zupełnie jakby kuli wcale nie wystrzelono. Nie próbowali ponownie. Byli zbyt wstrząśnięci.
A zatem klęska i cud, a także nauczka. Przez cały październik działali niczym zawodowcy, którymi byli. Uspokajali się, zaczynali od nowa, rozmyślali, uczyli się, przygotowywali drugą próbę. To będzie lepsza próba, starannie zaplanowana i właściwie wykonana. Połączenie techniki, drobiazgowości i wyrafinowania, przyprawionych zdrożnym strachem. Godna próba. Twórcza. I przede wszystkim zakończona sukcesem.
A potem nadszedł listopad i reguły się zmieniły.
Filiżanka Reachera była pusta, lecz wciąż ciepła. Uniósł ją ze spodeczka i przechylił, obserwując spływającą ku niemu resztkę kawy, powolną i brązową niczym muł rzeczny.
– Kiedy trzeba to zrobić? – spytał.
– Jak najszybciej – odparła.
Skinął głową. Wysunął się zza stolika i wstał.
– Odezwę się za dziesięć dni – oznajmił.
– Żeby poinformować o swojej decyzji?
Pokręcił głową.
– Żeby powiedzieć, jak mi poszło.
– To akurat będę wiedziała.
– No dobra, w takim razie żeby powiedzieć, gdzie masz wysłać pieniądze.
Zamknęła oczy i uśmiechnęła się. Spojrzał na nią.
– Sądziłaś, że odmówię? – spytał. Uniosła powieki.
– Sądziłam, że trudniej cię będzie przekonać. Wzruszył ramionami.
– Tak jak mówił Joe, uwielbiam wyzwania. Joe zwykle miał rację w takich sprawach. Zwykle miał rację w wielu sprawach.
– Teraz nie wiem, co powiedzieć. Chyba powinnam podziękować.
W milczeniu odwrócił się ku wyjściu, w tym momencie jednak wstała, blokując mu drogę. Przez chwilę trwali bez ruchu, skrępowani, uwięzieni za stolikiem. Wyciągnęła rękę, on ją uścisnął. Przytrzymała go ułamek sekundy dłużej, a potem wspięła się na palce i ucałowała w policzek. Usta miała miękkie, ich dotyk palił niczym uderzenie prądem.
– Uścisk dłoni nie wystarczy – oznajmiła. – Zrobisz to dla nas. – Zawiesiła głos. – A poza tym o mało nie zostałeś moim szwagrem.
Reacher milczał, skinął tylko głową i szurając nogami, wydostał się zza stołu. Raz jeden obejrzał się za siebie, potem wyszedł po schodach na ulicę. Na jego dłoni pozostał ślad jej perfum. Reacher poszedł do kabaretu, zostawił w garderobie list do przyjaciół, potem ruszył w stronę autostrady. Miał dziesięć dni na to, by znaleźć sposób zabicia czwartej najlepiej strzeżonej osoby na świecie.
Wszystko zaczęło się osiem godzin wcześniej. W sposób następujący: szefowa zespołu, M.E. Froelich przyszła do pracy w poniedziałkowy ranek trzynaście dni po wyborach, w godzinę przed dragą naradą strategiczną, siedem dni po tym, jak ktoś pierwszy raz wymówił słowo „zamach”, i podjęła ostateczną decyzję. Natychmiast ruszyła na poszukiwanie swego bezpośredniego przełożonego. Znalazła go w pokoju sekretarki przed gabinetem. Wyraźnie dokądś szedł i widać było, że się spieszył. Pod pachą trzymał teczkę, jego twarz miała wyraz mówiący jasno: trzymaj się z daleka. Ona jednak odetchnęła głęboko i dała mu do zrozumienia, że musi porozmawiać natychmiast.
Pilnie. Rzecz jasna nieoficjalnie i na osobności. Przystanął na chwilę, odwrócił się gwałtownie i skierował z powrotem do swego gabinetu. Pozwolił jej wejść do środka, po czym zamknął drzwi – dość cicho, by niezaplanowane spotkanie nabrało nieco spiskowego charakteru, lecz dostatecznie stanowczo, aby nie miała cienia wątpliwości, że zakłócenie porządku dnia mocno go zirytowało. Zwykłe szczęknięcie zamka niosło ze sobą wyraźną wiadomość, wyrażoną w jasnym i zrozumiałym języku biurowej hierarchii: oby nie była to strata czasu.
Po dwudziestu pięciu latach pracy był weteranem i szybkimi krokami zbliżał się do emerytury. Przekroczył już pięćdziesiątkę, dawne czasy minęły bezpowrotnie. Wciąż wysoki, wciąż szczupły i umięśniony, szybko jednak siwiał i stawał się miękki. Nazywał się Stuyvesant; gdy pytano o pisownię, wyjaśniał nieodmiennie: „Jak ostatni dyrektor generalny Nowego Amsterdamu”, po czym, czyniąc ukłon w stronę współczesnego świata, dodawał: „Jak papierosy”. Przez całe życie ubierał się w klasyczne stroje od Brook Brothers, uważano jednak, iż potrafi dostosować swą taktykę do okoliczności. A co najważniejsze, nigdy nie przegrał, ani razu, a pracował od bardzo dawna i miewał sporo trudnych chwil. Tym samym w bezlitosnym rachunku organizacji uważano go za dobrego szefa.
– Wydajesz się nieco nerwowa – zauważył.
– Jestem zdenerwowana – przyznała Froelich.
Gabinet miał mały i cichy, skąpo umeblowany, bardzo czysty. Ściany pomalowano na biało, wnętrze oświetlała lampa halogenowa. W jedynym oknie wisiała biała wertykalna żaluzja – do połowy zaciągnięta, przysłaniała szary świat zewnętrzny.
– Czemu się denerwujesz? – spytał.
– Muszę prosić o pozwolenie.
– Na co?
– Na coś, czego chcę spróbować – odparła.
Była dwadzieścia lat młodsza od Stuyvesanta, miała dokładnie trzydzieści pięć lat. Raczej wysoka, ale nie przesadnie: może 3,5 centymetra więcej niż średnia wzrostu Amerykanek jej pokolenia. Lecz promieniujące z niej inteligencja, energia i żywotność sprawiały, że opisując ją, nikt nie użyłby słowa „przeciętna”. Jednocześnie gibka i muskularna, z jasną, połyskującą skórą i błyszczącymi oczami wyglądała jak sportsmenka. Włosy miała krótkie, jasne i dość potargane. Sprawiała wrażenie, jakby w pośpiechu wyskoczyła spod prysznica i przebrała się, świeżo po zdobyciu złotego medalu na olimpiadzie, najpewniej w sporcie drużynowym; zupełnie jak by nie zaszło nic wielkiego, jakby chciała zniknąć ze stadionu, nim zjawią się dziennikarze telewizyjni i zasypią ją pytaniami. W sumie wyglądała na osobę bardzo kompetentną i jednocześnie skromną.
– Co dokładnie? – spytał Stuyvesant.
Obrócił się i położył teczkę na biurku. Wielki mebel był zwieńczony blatem z szarego sztucznego kamienia – przykład nowoczesnego mebla biurowego, obsesyjnie czystego i wychuchanego niczym antyk. Stuyvesant słynął z tego, że nigdy nie zostawiał niczego na blacie. Biurko miał zawsze puste. Nadawało to jego gabinetowi aurę niezwykłej fachowości.