zniknął, pozostały tylko ślady w śniegu. Głębokie, bliźniacze zagłębienia zwężające się w dali, celujące niczym strzały wprost w miasteczko Grace. Drobne kryształki lodu płonęły złotem i czerwienią w promieniach porannego słońca.
I nagle ślady się zmieniły. Skręciły ostro w lewo pod kątem prostym i zniknęły w zagłębieniu biegnącym z północy na południe.
– Co się stało? – krzyknęła Neagley.
– Jedź za nimi – wykrztusił Reacher.
Kotlinka była wąska niczym okop, biegła stromo w dół. Przez pięćdziesiąt metrów wyraźnie widzieli ślady tahoe. Potem skręciły ponownie, znikając im z oczu, w prawo za skałę wielkości domu. Neagley zahamowała gwałtownie, zatrzymała się. Przez sekundę czekała. W umyśle Reachera pojawiło się światełko alarmowe. Zasadzka, teraz? W ułamek sekundy po tym, gdy stopa Neagley ponownie nacisnęła pedał gazu, a ręce obróciły kierownicę, yukon podążył śladami tahoe. Dwutonowy ciężar zaczął zsuwać się po lodowatym zboczu. Tahoe wypadł z kryjówki, jadąc tyłem tuż przed nimi. Zatrzymał się w poślizgu dokładnie na ich drodze. Neagley wypadła na zewnątrz, nim jeszcze yukon zdążył zahamować. Przeturlała się w śniegu i odbiegła na północ. Yukon szarpnął się gwałtownie, zarzucił w bok i ugrzązł w zaspie. Głęboki śnieg zablokował drzwi Reachera, który potrzebował całej siły, by otworzyć je do połowy i przecisnąć się przez szparę. Ujrzał kierowcę wyskakującego z tahoe i ślizgającego się w śniegu. Reacher odturlał się na bok, wyciągnął z kieszeni steyra. Szybko uskoczył za yukona i zaczął się czołgać wzdłuż samochodu. Kierowca tahoe trzymał w dłoni karabin, grzebiąc w śniegu końcówką lufy, potykając się i ślizgając. Zmierzał
w stronę kryjówki za skałami. Był to facet z Bismarck, bez dwóch zdań. Pociągła twarz, długi tułów. Miał nawet na sobie ten sam płaszcz. Przebijał się przez zaspy, a poły płaszcza łopotały za jego plecami. Każdy krok wzbijał w powietrze niewielki tuman śniegu. Reacher uniósł steyra, oparł go o zderzak yukona, celując w głowę. Powoli zaczął naciskać spust. W tym momencie usłyszał głos, donośny, pełen napięcia, dobiegający dokładnie z tyłu.
– Wstrzymaj ogień – powiedział głos.
Reacher odwrócił głowę i dziesięć metrów dalej ujrzał drugiego przeciwnika. Tuż przed nim, potykając się w śniegu, szła Neagley. Mężczyzna trzymał w lewej ręce jej hecklera & kocha, w prawej – strzelbę wbitą w plecy Neagley. To był facet z kamery w garażu. Tu także cienia wątpliwości. Tweedowy płaszcz, niska, krępa, przysadzista sylwetka. Tym razem nie miał kapelusza. Jego twarz przypominała gościa z Bismarck, w nieco grubszej wersji. Te same siwiejące jasne włosy, odrobinę gęściejsze. Bracia.
– Proszę rzucić broń! – zawołał.
Typowy policyjny tekst, typowy policyjny głos. Neagley bezgłośnie wypowiedziała jedno słowo: „przepraszam”. Reacher obrócił w dłoni steyra, ujął go za kolbę.
– Proszę rzucić broń – powtórzył przysadzisty mężczyzna.
Jego brat z Bismarck znowu skręcił. Parł ku nim przez śnieg, zbliżając się z każdą sekundą. Uniósł karabin. To także był steyr, długa, piękna broń, cała oblepiona śniegiem. Celowała wprost w głowę Reachera. Poranne słońce sprawiło, że rzucała długi cień. A co z samotnym motelowym łóżkiem? – pomyślał Reacher. Śnieżne płatki tańczyły wokół nich, powietrze było przenikliwie zimne. Cofnął
rękę i cisnął swój pistolet, który zatoczył leniwy, dziesięciometrowy łuk w śniegu i wylądował gdzieś w zaspie. Facet z Bismarck lewą ręką pogrzebał w kieszeni, wyciągnął odznakę, przytrzymał ją na dłoni. Złota odznaka w skórzanej oprawie. Brązowa, wytarta skóra. Karabin się poruszył. Mężczyzna schował odznakę, uniósł broń do ramienia i przytrzymał nieruchomo.
– Jesteśmy policjantami – oznajmił.
– Wiem o tym – odparł Reacher.
Obejrzał się. Śnieg padał coraz gęściej, zacinając i wirując w powietrzu. Jar, w którym się znaleźli, przypominał pozbawioną sklepienia jaskinię. Zapewne najbardziej samotne miejsce na całej Ziemi. Mężczyzna z filmu w garażu popchnął Neagley, która się potknęła. Dogonił ją, pchnął ponownie na bok, cały czas przyciskając lufę strzelby do jej pleców.
– Ale kim wy jesteście? – spytał facet z Bismarck.
Reacher nie odpowiedział. W myślach sprawdzał geometrię. Nie wyglądała zbyt ciekawie. Tkwił cztery metry od każdego z napastników, śnieg pod jego stopami był śliski i lepki.
Facet z Bismarck się uśmiechnął.
– Przybyliście walczyć o wolność i demokrację?
– Przybyłem tu, bo kiepsko strzelasz – odparł Reacher. -W czwartek trafiłeś niewłaściwą osobę. – Poruszając się bardzo ostrożnie, odciągnął mankiet i sprawdził godzinę. Uśmiechnął się. – I znów przegraliście. Jest już za późno, nie zdążycie.
Mężczyzna z Bismarck pokręcił głową.
– Mamy skaner policyjny w naszym wozie. Cały czas
podsłuchujemy policję z Casper. Armstrong spóźni się
o dwadzieścia minut. Mieli problemy z pogodą w Dakocie
Południowej. Postanowiliśmy zaczekać i pozwolić wam się doścignąć. Reacher milczał.
– Bo was nie lubimy – ciągnął tamten. Mówił z karabinem przy policzku, jego usta poruszały się tuż obok
kolby. – Wtrącacie się w coś, co was nie dotyczy. To sprawa czysto prywatna, nie macie z nią nic wspólnego. Możecie więc się uznać za aresztowanych. Chcecie się przyznać do winy?
Reacher milczał.
– A może wolicie błagać?
– Tak jak wy? – spytał Reacher. – Gdy mieliście poczuć w tyłku kij do baseballu?
Tamten umilkł na chwilę.
– Pańskie nastawienie tylko pogarsza sprawę – rzekł. Ponownie umilkł na pięć długich sekund.
– Sąd podjął decyzję – oznajmił w końcu.
– Jaki sąd?
– Ja i mój brat. Na innych sędziów nie możecie liczyć. W tej chwili jesteśmy całym waszym światem.
– Cokolwiek się stało, od tego czasu minęło trzydzieści lat.
– Kiedy ktoś robi coś takiego, powinien zapłacić.
– On już nie żyje.
Gliniarz z Bismarck wzruszył ramionami, kolba poruszyła się lekko.
– Powinieneś uważniej czytać Biblię, przyjacielu. Grzechy ojców, słyszałeś o nich kiedyś?
– Jakie grzechy? Po prostu przegraliście w walce. To wszystko.
– My nigdy nie przegrywamy. Wcześniej czy później zawsze wygrywamy. A Armstrong patrzył, nadęty, bogaty
bachor wyszczerzony w uśmiechu. Mężczyzna nie zapomina takich rzeczy.
Reacher nie odpowiedział. Cisza była ogłuszająca. Słyszeli każdy płatek śniegu wirujący z sykiem w powietrzu. Niech mówi dalej, pomyślał Reacher, niech się rusza. Gdy jednak spojrzał w szalone oczy, nie wiedział, co ma powiedzieć.
– Kobieta pójdzie z nami – oznajmił tamten. – Kiedy już załatwimy Armstronga, zabawimy się z nią. Ale ciebie zastrzelę już teraz.
– Nie z karabinu – odparł Reacher. Niech mówi dalej, niech się porusza. – Lufa jest zapchana śniegiem, wybuchnie ci w rękach.
Zapadła cisza. Mężczyzna jednym rzutem oka ocenił odległość dzielącą go od Reachera. Potem opuścił karabin. Odwrócił go w rękach, tam i z powrotem, dostatecznie szybko, by sprawdzić. Całą lufę wypełniał lodowaty śnieg. M16 leży na tylnym siedzeniu yukona, pomyślał Reacher, ale drzwi są zablokowane śniegiem.