– Postawisz swoje życie na odrobinę śniegu? – spytał
facet z Bismarck.
– A ty? – odparował Reacher. – Komora eksploduje, zdmuchnie ci buźkę. A potem ja chwycę lufę i wepchnę ci ją w dupę. Będę udawał, że to kij baseballowy.
Twarz mężczyzny pociemniała. Ale nie nacisnął spustu.
– Proszę odejść od wozu – rzucił znów jak policjant, którym przecież był. Reacher odszedł długi krok od yukona, brodząc w śniegu.
– Jeszcze krok.
Reacher poruszył się ponownie. Stał teraz dwa metry od wozu. Dwa metry od swego M16. Dziesięć metrów od pistoletu leżącego w śniegu. Obejrzał się. Brat z Bismarck trzymał
karabin lewą ręką, prawą wsunął pod płaszcz. Wyciągnął pistolet, glocka, czarny, kanciasty, paskudny. Pewnie starą broń policyjną. Zwolnił bezpiecznik i wycelował w twarz Reachera.
– Z tego też nie – rzucił Reacher. Niech mówi dalej, niech się porusza.
– Czemu nie?
– To twoja broń z pracy. Zapewne korzystałeś z niej już
wcześniej. Jest w rejestrach. Kiedy znajdą moje ciało, pociski doprowadzą ich wprost do ciebie.
Mężczyzna długą chwilę stał bez ruchu, nie odzywał się. Jego twarz nie zdradzała niczego. Schował jednak glocka, uniósł karabin. Szurając nogami, powędrował z powrotem przez śnieg w stronę tahoe. Cały czas obserwował Reachera, celując mu w pierś. Po prostu naciśnij ten cholerny spust i wszyscy się pośmiejemy, pomyślał Reacher. Mężczyzna sięgnął za siebie, otworzył tylne drzwi tahoe od strony kierowcy. Odrzucił karabin w śnieg i jednym płynnym ruchem wyciągnął pistolet – starą berettę M9, podrapaną, pokrytą plamami zaschniętego smaru. Ponownie ruszył naprzód. Zatrzymał się dwa metry od Reachera. Uniósł rękę, kciukiem odbezpieczył pistolet i wycelował wprost w środek twarzy Reachera.
– Zapasowa broń – oznajmił. – Żadnych śladów.
Reacher milczał.
– Możesz się pożegnać – szepnął tamten.
Nikt się nie poruszył.
– Kiedy szczęknie – powiedział Reacher.
Patrzył wprost w pistolet. Kątem oka dostrzegł twarz Neagley. Widział, że niczego nie zrozumiała, ale i tak przytaknęła. Lekko poruszyła powiekami w jednym dyskretnym mrugnięciu. Mężczyzna z Bismarck uśmiechnął się, poruszył palcem. Jego kostka zbielała, nacisnął spust.
Rozległ się głuchy szczęk.
Reacher wyskoczył naprzód z otwartym ceramicznym nożem. Chlasnął nim w bok przez czoło mężczyzny. Lewą dłonią chwycił kolbę beretty, szarpnął w górę, a potem w dół, unosząc kolano. Siła zderzenia strzaskała przedramię strzelca. Reacher odepchnął go i obrócił się gwałtownie. Neagley prawie się nie poruszyła, lecz mężczyzna z filmu w garażu leżał nieruchomo w śniegu u jej stóp i krwawił z obojga uszu. W jednej dłoni trzymała swego hecklera & kocha, w drugiej strzelbę.
– Tak? – spytała.
Skinął głową. Cofnęła się o krok, by nie poplamić ubrania, wycelowała strzelbę w dół i trzy razy strzeliła do mężczyzny. Bang, bang… bang. Podwójne trafienie w głowę i strzał zabezpieczający w pierś. Strzelba huknęła ogłuszająco, dźwięk odbił się echem niczym grom. Oboje odwrócili się szybko. Mężczyzna z Bismarck potykał się w śniegu. Był kompletnie ślepy. Czoło miał rozcięte do kości, spływająca z rany krew zalewała mu oczy, miał ją w nosie i w ustach, z trudem chwytał oddech. Przyciskał do siebie strzaskaną rękę. Potykając się, obracał się w lewo i w prawo, lewym przedramieniem osłaniając twarz, próbując zetrzeć krew z oczu, by móc coś zobaczyć.
Reacher obserwował go przez moment. Jego twarz nic nie zdradzała. Potem wziął od Neagley hecklera & kocha, przestawił na ogień pojedynczy, odczekał, aż cel obróci się doń plecami i strzelił mu od tyłu w kark, starając się trafić dokładnie w miejsce, w które tamten postrzelił Froelich. Kula przebiła kark mężczyzny i z donośnym łoskotem uderzyła w stojącego siedem metrów dalej tahoe, a facet z Bismarck runął naprzód na twarz. Leżał nieruchomo w śniegu, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej czerwony.
Echa wystrzału wkrótce umilkły i absolutna cisza ponownie objęła okolicą we władanie. Reacher i Neagley stali bez ruchu, nasłuchiwali, wstrzymując oddech. Nie słyszeli niczego prócz szmeru padających śnieżnych płatków.
– Skąd wiedziałeś? – spytała cicho Neagley.
– To był pistolet Froelich – odparł. – Ukradli go z jej kuchni. Rozpoznałem rysy i ślady smaru. Pięć lat przechowywała w szufladzie załadowane magazynki.
– I tak mógł wypalić – zauważyła Neagley.
– Całe życie to jedno wielkie ryzyko – odrzekł. – Od
samego początku do samego końca. Nie sądzisz?
Znów ogarnęła ich cisza i mróz. Byli sami pośrodku setek kilometrów kwadratowych lodowatej pustki. Dyszeli ciężko i drżeli, czując adrenalinowe mdłości.
– Jak długo potrwa impreza w kościele? – spytał Reacher.
– Nie wiem – przyznała Neagley. – Czterdzieści minut, godzinę.
– To nie musimy się spieszyć.
Powoli ruszył naprzód, zabierając z zaspy swojego steyra. Śnieg zaczynał już zasypywać oba ciała. Wyjął im z kieszeni portfele i odznaki, wytarł nóż o gruby płaszcz mężczyzny z Bismarck. Otworzył wszystkie drzwi tahoe, by śnieg wpadł do środka i szybciej zasypał samochód. Neagley otarła rąbkiem własnego płaszcza strzelbę mężczyzny z garażu i rzuciła ją na ziemię. Potem razem wrócili do yukona, wsiedli do środka, raz jeszcze obejrzeli się za siebie. Wszystko zdążyła już przysypać warstewka świeżego śniegu, z każdą chwilą coraz bielsza i grubsza. Po czterdziestu ośmiu godzinach wszystko zniknie. Lodowaty wiatr zamrozi cały jar, a wraz z nim wszelkie ślady aż do wiosny, gdy słońce rozpuści zaspy.
Neagley ruszyła wolno naprzód. Reacher ułożył na kolanach portfele, zaczął od odznak. Wóz podskakiwał lekko, tak że niełatwo było utrzymać je nieruchomo przed oczami dostatecznie długo, by każdą obejrzeć.
– Wiejscy gliniarze z Idaho – oznajmił. – Gdzieś na wsi
na południe od Boise.
Wsunął obie odznaki do kieszeni. Otworzył portfel faceta z Bismarck. Brązowa skóra, zeschnięta, popękana i wypchana. Wewnątrz za zmętniała folią tkwiła legitymacja policyjna. Z fotografii spojrzała na nich pociągła twarz strzelca.
– Nazywał się Richard Wilson – oznajmił Reacher. -Detektyw pierwszego stopnia.
W portfelu tkwiły dwie karty kredytowe i prawo jazdy z Idaho. A także strzępki papieru i niemal trzysta dolarów gotówką. Reacher wysypał papiery na kolana, gotówkę schował do kieszeni. Otworzył portfel faceta z garażu. Sztuczna skóra aligatora, czarna. Legitymacja z tego samego posterunku.
– Peter Wilson – przeczytał. Sprawdził prawo jazdy. Rok
młodszy.
Peter miał trzy karty kredytowe i prawie dwieście dolarów. Reacher zabrał gotówkę. Spojrzał naprzód. Chmury zostały za nimi, niebo na wschodzie było czyste, słońce świeciło im w oczy. W powietrzu wisiał czarny punkcik. Reacher widział sam zarys kościelnej wieży trzydzieści kilometrów dalej. Yukon, podskakując, zbliżał się do niej nieubłaganie, czarny punkcik rósł w oczach. Widać już było szarą smugę rotorów. Wisiał nieruchomo w powietrzu. Reacher przytrzymał się deski rozdzielczej i spojrzał w górę. Na szczycie szyby wymalowano przyciemniane pasmo. Helikopter przesunął się przez nie. Dostrzegał już jego
kształt, okrągły, ciężki. Prawdopodobnie night hawk. Pilot zobaczył kościół i skierował się ku niemu, szybując w powietrzu niczym tłusty owad. Yukon podskakiwał lekko na coraz płytszych zagłębieniach. Portfele zsunęły się z kolan Reachera, papierki poleciały wokół. Helikopter zawisł w powietrzu, a potem obrócił się drzwiami w stronę kościoła.