Выбрать главу

Wiedziała, że powinna zrobić więcej, ale nie miała wyjścia, przynajmniej póki nie wyjaśni Armstrongowi rozmiarów aktualnego zagrożenia. Tego zaś nie zrobiła, ponieważ Secret Service nigdy tego nie robi.

* * *

Sobotni ranek w Dakocie Północnej był słoneczny i chłodny. Tuż po śniadaniu rozpoczęto przygotowania. Wiec miał się odbyć o pierwszej na dziedzińcu kościoła w południowej dzielnicy. Froelich zaskoczyła wiadomość, iż ma to być impreza na świeżym powietrzu, ale Armstrong poinformował ją, że takie panują tu zwyczaje. Mieszkańcy Dakoty zwykle zaczynali spotykać się pod dachem dopiero po Święcie Dziękczynienia. W tym momencie Froelich poczuła przemożne pragnienie odwołania całego spotkania. Wiedziała jednak, że politycy stawią opór, i nie chciała tak wcześnie toczyć z góry przegranej bitwy. Nic zatem nie powiedziała. Później o mało nie zaproponowała, by Armstrong włożył pod gruby płaszcz kamizelkę z kevlaru. W końcu zrezygnowała. Biedaka czekają całe cztery lata, może osiem, pomyślała. Jeszcze nawet nie przeszedł inauguracji, jest za wcześnie. Później pożałowała, że nie posłuchała głosu instynktu.

Teren kościelny miał rozmiar boiska piłkarskiego. Od północnej strony zamykał go kościół, piękna drewniana budowla, pod każdym względem tradycyjna. Pozostałe trzy boki prostokąta zabezpieczało solidne ogrodzenie. Dwa z nich wychodziły na domy mieszkalne, trzeci na ulicę. Duża brama prowadziła na niewielki parking. Froelich na ten dzień zakazała parkowania, umieściła przy bramie dwóch agentów i miejscowego policjanta. Kolejnych dwunastu pieszych policjantów czekało na trawnikach tuż za ogrodzeniem. Na każdej z sąsiednich ulic rozmieściła dwa radiowozy. Kościół kazała przeszukać miejscowym policjantom z psami, po czym dokładnie zamknąć na klucz. Podwoiła ochronę osobistą do sześciu agentów, bo Armstrongowi towarzyszyła żona. Poleciła, by cały czas trzymali się bardzo blisko. Armstrong nie protestował. Pojawienie się w otoczeniu sześciu twardzieli wyglądało bardzo poważnie. Jego następcy też z pewnością się spodoba. Może i na niego spadnie odrobina waszyngtońskiego splendoru władzy.

Armstrongowie przestrzegali zasady, by nigdy nie jeść publicznie. Zbyt łatwo zrobić z siebie idiotę mówiącego z pełnymi ustami, gestykulującego zatłuszczonymi dłońmi. Zjedli zatem wczesny lunch w domu, przyjechali otoczeni niewielkim konwojem i natychmiast wzięli się do roboty. Nie było to zbyt trudne, wręcz relaksujące. Armstrong nie musiał się już przejmować miejscową polityką; szczerze mówiąc – podobnie jego następca. Miał za sobą sporą, świeżo zdobytą przewagę i brylował w blasku odbitym od pary wiceprezydenckiej. W sumie popołudnie okazało się jedynie miłą przechadzką w uroczym otoczeniu. Żona Armstronga była piękna, następca cały czas trzymał się u jego boku, prasa nie zadawała żadnych niewygodnych pytań. Na miejscu zjawili się przedstawiciele wszystkich czterech sieci telewizyjnych oraz CNN. Miejscowe gazety przysłały fotografów, pojawili się także wolni strzelcy z Washington Post i New York Timesa. W sumie wszystko poszło tak gładko, iż Armstrong zaczął żałować, że zaplanowali jeszcze jeden wiec. Nie był wcale potrzebny.

Froelich obserwowała twarze, lustrowała też kordon bezpieczeństwa i tłum, starając się wyczuć jakiekolwiek zmiany w stadnym zachowaniu, wskazujące na napięcie, niepokój, nagłą panikę. Niczego nie dostrzegła. Nie zauważyła też ani śladu Reachera.

Armstrong przedłużył imprezę o pół godziny, bo słabe jesienne słońce grzało przyjemnie, nie wiał nawet najsłabszy wiatr, on sam świetnie się bawił i nie miał żadnych planów na wieczór, prócz cichego obiadu z najważniejszymi członkami władz stanowych. Agenci odwieźli jego żonę do domu. Osobista ochrona odprowadziła go do samochodu i zawiozła na północ, do centrum Bismarck. Obok restauracji mieścił się hotel; Froelich zarezerwowała im pokoje, by mogli odpocząć przed posiłkiem. Armstrong zdrzemnął się godzinę, wziął prysznic i ubrał się. Obiad przebiegał w świetnej atmosferze, gdy nagle zjawił się szef jego personelu z wiadomością. Obecny prezydent i wiceprezydent oficjalnie wezwali prezydenta elekta i wiceprezydenta elekta na jednodniową konferencję w sprawie przekazania władzy w Bazie Wsparcia Marynarki Wojennej w Thurmont. Konferencja miała się zacząć następnego dnia wczesnym rankiem. Zaproszenie nie stanowiło niespodzianki – bez wątpienia mieli wiele spraw do omówienia -zostało też przekazane w tradycyjny sposób, w ostatniej chwili i z wielką pompą, ponieważ przegrana para chciała jeszcze raz trochę się porządzić. Froelich jednak była zachwycona, gdyż nieoficjalna nazwa Bazy Wsparcia Marynarki Wojennej w Thurmont brzmi Camp David. Na całym świecie nie istnieje bezpieczniejsze miejsce niż ta zadrzewiona działka w górach stanu Maryland. Postanowiła, że natychmiast polecą do Andrews, a stamtąd helikopterami piechoty morskiej do obozu. Jeśli spędzą tam całą noc i dzień, będzie mogła odpocząć przez pełną dobę.

* * *

Lecz późnym niedzielnym rankiem steward z marynarki znalazł ją, gdy jadła śniadanie w mesie, i podłączył do gniazdka obok krzesła telefon. W Camp David nikt nie używa telefonów bezprzewodowych ani komórek; zbyt łatwo je podsłuchać.

– Rozmowa przekierowana z pani głównego biura – oznajmił.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, potem odezwał się głos.

– Powinniśmy się spotkać – oznajmił Reacher.

– Czemu?

– Nie mogę powiedzieć przez telefon.

– Gdzie się podziewałeś?

– Tu i tam.

– Gdzie jesteś teraz?

– W pokoju w hotelu, w którym odbyło się czwartkowe przyjęcie.

– Masz dla mnie coś pilnego?

– Wnioski.

– Już? Minęło zaledwie pięć dni, mówiłeś o dziesięciu.

– Pięć wystarczyło.

Froelich osłoniła słuchawkę dłonią.

– Jakie są wnioski?

Odkryła, że wstrzymuje oddech.

– To niemożliwe – oznajmił Reacher.

Wypuściła powietrze z płuc i uśmiechnęła się.

– Mówiłam.

– Nie, twoje zadanie jest niemożliwe do wykonania. Musimy porozmawiać, pilnie. Przyjeżdżaj tu natychmiast.

3

Przez całą drogę do Waszyngtonu siedząca za kierownicą suburbana Froelich zastanawiała się gorączkowo. Jeśli wieści okażą się naprawdę złe, kiedy ma włączyć w to Stuyvesanta? Teraz, później? W końcu zatrzymała się w Dupont Circle, zadzwoniła do niego do domu i zadała mu wprost to pytanie.

– Włączę się, kiedy będę musiał – oznajmił. – Kogo wykorzystałaś?

– Brata Joego Reachera.

– Naszego Joego Reachera? Nie wiedziałem, że miał brata.

– Ale miał.

– Jaki on jest?

– Bardzo podobny do Joego. Może nieco surowszy.

– Młodszy czy starszy?

– Jedno i drugie – odparła Froelich. – Zaczynał jako młodszy, teraz jest starszy.

Stuyvesant milczał przez chwilę.

– Jest równie mądry jak Joe? – spytał w końcu.

– Jeszcze nie wiem – rzekła.

Ponowne milczenie.

– Zadzwoń więc, kiedy będziesz musiała. Ale raczej wcześniej niż później, dobrze? I nie mów nikomu innemu.

Froelich skończyła rozmowę i z powrotem włączyła się do niedzielnego ruchu. Pokonawszy ostatni kilometr, zaparkowała przed hotelem. W recepcji już jej oczekiwano i posłano wprost do pokoju 1201 na dwunastym piętrze. Przeszła przez drzwi zaraz za kelnerem niosącym tacę z dzbankiem kawy i dwiema odwróconymi filiżankami na spodeczkach. Żadnego mleka, cukru, łyżeczek. Jedynie samotna różowa róża w wąskim porcelanowym wazonie. Pokój był wyposażony standardowo. Dwa podwójne łóżka, zasłony w kwiatki, nieciekawe litografie na ścianach, stół, dwa krzesła, biurko ze skomplikowanym telefonem, komoda z telewizorem, drzwi łączące z sąsiednim pomieszczeniem. Reacher siedział na bliższym łóżku. Miał na sobie czarną nylonową kurtkę, czarne dżinsy i czarne buty. W jego uchu tkwiła słuchawka, na kołnierzu kurtki całkiem niezła podróbka odznaki Secret Service. Był gładko ogolony, włosy miał krótko przystrzyżone i starannie uczesane.