– Skąd wiedzieliście, gdzie mieszka?
– Jechaliśmy za limuzynami.
Froelich milczała
– Niezłe limuzyny – dodał Reacher. – Zgrabna taktyka.
– Najlepszy był piątkowy ranek – dodała Neagley.
– Ale reszta piątku poszła znacznie gorzej – uzupełnił Reacher. – Brak koordynacji spowodował poważny błąd komunikacyjny.
– Gdzie?
– Twoi ludzie z Waszyngtonu sfilmowali salę balową. Najwyraźniej jednak ludzie z Nowego Jorku nie widzieli tych taśm, bo Neagley była nie tylko kobietą z czwartku, ubraną w wieczorową suknię, ale też jednym z fotografów przed budynkiem giełdy.
– Pewna gazeta z Dakoty Północnej ma swoją stronę w Sieci – wyjaśniła Neagley. – Tak jak inne, z grafiką przedstawiającą nagłówek. Ściągnęłam ją, zmodyfikowałam i przerobiłam na legitymację prasową. Zafoliowałam, zabezpieczyłam otwory i powiesiłam na szyi na metalowej lince. Pogrzebałam w antykwariatach na Manhattanie, szukając zniszczonego sprzętu fotograficznego. Cały czas trzymałam przed sobą aparat, żeby Armstrong mnie nie poznał.
– Powinniście stworzyć zamkniętą listę – oznajmił Reacher. – Jakoś to kontrolować.
– Nie możemy – mruknęła Froelich. – Gwarancje konstytucyjne. Pierwsza poprawka daje dziennikarzom pełny dostęp do polityków, gdy tylko zechcą. Ale wszystkich przeszukaliśmy.
– Nie miałam przy sobie broni – wyjaśniła Neagley. – Po prostu dla zabawy przeszłam przez ochronę. Ale mogłam mieć broń, wierz mi. Przy takiej rewizji mogłabym wnieść do środka bazookę.
Reacher wstał, podszedł do komody, wyciągnął jedną z szuflad i wyjął z niej plik zdjęć. Były to zwykłe odbitki 15 na 10 centymetrów. Uniósł pierwszą z nich. Ujęcie od dołu przedstawiające Armstronga stojącego przed budynkiem giełdy. Nad jego głową niczym aureola unosił się fronton z charakterystycznym napisem.
– Zrobiła je Neagley – rzekł. – Całkiem niezłe zdjęcie.
Może powinniśmy sprzedać je jakiejś gazecie, odzyskać trochę kosztów.
Wrócił na łóżko, usiadł i podał zdjęcie Froelich, która wzięła je i zapatrzyła się w nie bez słowa.
– Chodzi o to, że byłam metr od niego – podjęła Neagley.
– Gdybym chciała, mogłabym go załatwić. Znów jak John Malkovich, ale co tam.
Froelich przytaknęła tępo.
Reacher wręczył jej kolejną odbitkę, niczym kat. Ziarniste zdjęcie z teleobiektywu, wyraźnie zrobione z daleka i z góry, znad poziomu ulicy. Pokazywało Armstronga stojącego przed giełdą, maleńką postać pośrodku klatki. Wokół jego głowy flamastrem wymalowano tarczę strzelniczą.
– To jest ta połówka – wyjaśnił. – Siedziałem na sześć dziesiątym piętrze budynku biurowego trzysta metrów dalej. Wewnątrz kordonu policyjnego, ale wyżej niż sprawdzali.
– Z karabinem?
Pokręcił głową.
– Z kawałkiem drewna tej samej wielkości i kształtu co karabin. I oczywiście drugim aparatem fotograficznym.
Oraz teleobiektywem. Ale zagrałem jak trzeba. Chciałem sprawdzić, czy to możliwe. Uznałem, że ludziom nie spodoba się opakowanie w kształcie karabinu, toteż skombinowałem duże pudło po monitorze komputerowym, wsadziłem do środka mój kij po przekątnej, a potem wwiozłem go do windy na wózku, udając, że jest bardzo ciężki. Widziałem kilku gliniarzy. Miałem na sobie ten sam strój bez fałszywej odznaki i słuchawki. Pewnie wzięli mnie za dostawcę czy kogoś w tym stylu. W piątek po zamknięciu giełdy w dzielnicy robi się bardzo spokojnie. Znalazłem okno w pustej sali konferencyjnej. Nie otwierało się, mu siałbym wyciąć kawałek szyby. Ale mogłem strzelić, tak jak strzeliłem zdjęcie. Gdybym był Edwardem Foxem, mogłoby mi się udać.
Froelich przytaknęła niechętnie.
– Czemu tylko pół? – spytała. – Wygląda na to, że miałeś go na widelcu.
– Nie na Manhattanie – odparł Reacher. – Byłem trzysta metrów od niego, dwieście metrów nad nim. To oznacza strzał z odległości trzystu sześćdziesięciu metrów.
W normalnych warunkach żaden problem. Ale prądy powietrzne wokół wieżowców sprawiają, że strzał zamienia się w loterię. Nie da się zagwarantować trafienia. To dla ciebie dobre wieści. Żaden zawodowy snajper nie spróbuje strzelać z daleka na Manhattanie. Tylko idiota, a idiota z pewnością spudłuje.
Froelich ponownie przytaknęła, z lekką ulgą.
– Dobra – mruknęła.
Czyli nie obawia się idioty, pomyślał Reacher. To musi być zawodowiec.
– A zatem – rzekł – jeśli chcesz, możesz zmniejszyć wynik do trzech, i zapomnieć o połówce. Nowym Jorkiem w ogóle się nie przejmuj. Wszystko było niepewne.
– Ale Bismarck było pewne – wtrąciła Neagley. – Dotarliśmy tam około północy, zwykłym lotem pasażerskim przez Chicago.
– Gdy dzwoniłem w sprawie muzyków, byłem półtora kilometra od ciebie – wyjaśnił Reacher.
Wręczył jej następne dwa zdjęcia.
– Film na podczerwień – dodał. – W ciemności.
Pierwsza fotografia pokazywała tył domu rodzinnego Armstrongów. Zdjęcia były bezbarwne i zniekształcone, zrobione w podczerwieni. Ale z bliska. Wyraźnie widać było każdy szczegół, drzwi, okna. Froelich dostrzegła nawet jednego z agentów, stojących na podwórku.
– Gdzie byliście? – spytała.
– Na sąsiedniej posesji – wyjaśnił Reacher. – Jakieś dwadzieścia metrów dalej. Prosty nocny manewr, infiltracja w ciemności. Standardowa technika piechoty, cicha, dyskretna. Parę psów zaszczekało, ale przedostaliśmy się bez problemów. Żołnierze w samochodach niczego nie zauważyli.
Neagley wskazała palcem drugie zdjęcie. Ukazywało front domu. Te same kolory, te same szczegóły, ta sama odległość.
– Ja byłam po drugiej stronie ulicy z przodu – dodała. -
Za czyimś garażem.
Reacher pochylił się na łóżku.
– Plan zakładałby użycie dwóch M-16 z granatnikami oraz innych karabinków szturmowych. Może nawet karabinów maszynowych M-60 na trójnogach. Mieliśmy dość czasu, by je przygotować. Z M-16 wstrzelilibyśmy do budynku granaty z fosforem. Jednocześnie z przodu i z tyłu, na parter. Armstrong albo spłonąłby w łóżku, albo też zastrzelilibyśmy go, gdyby wybiegł drzwiami bądź wyskoczył przez okno. Zaczęlibyśmy koło czwartej rano. Pełny szok, całkowite zaskoczenie, olbrzymie zamieszanie. W zamęcie z łatwością wyeliminowalibyśmy twoich agentów. Moglibyśmy zamienić cały dom w kupę drewna. Zapewne też wydostalibyśmy się bez problemów. A potem mielibyśmy na głowie jedynie standardowe poszukiwania, na prowincji. Nie najlepiej, ale przy odrobinie szczęścia najpewniej by nam się udało. Znów Edward Fox.
Odpowiedziała mu cisza.
– Nie wierzę – rzekła w końcu Froelich. Cały czas wpatrywała się w zdjęcia. – To nie może być piątkowa noc, tylko jakaś inna. Tak naprawdę wcale was tam nie było.
Reacher nie odpowiedział.
– Byliście? – dodała cicho.
– Zobacz tutaj.
Podał jej kolejne zdjęcie, zrobione teleobiektywem. Ukazywało ją samą, siedzącą w oknie mieszkania nad garażem, patrzącą w ciemność, z komórką przy uchu. Jej sylwetka była serią plam, czerwonych, pomarańczowych, różowych, lecz bez wątpienia była to ona. Niemal na wyciągnięcie ręki.
– Dzwoniłam do New Jersey – niemal szeptała. – Twoi przyjaciele muzycy wyjechali bez żadnych problemów.
– Świetnie – mruknął Reacher. – Dzięki, że to załatwiłaś.
Froelich wpatrywała się w trzy zrobione w podczerwieni zdjęcia. Oglądała je kolejno, milczała.
– A zatem sala balowa i dom to pewniaki – podjął Reacher.
– Dwa do zera dla drani. Ale najlepszy był ostatni dzień.
Wczoraj. Wiec pod kościołem.
Podał jej ostatnie zdjęcie. Zwykłe, zrobione w dzień z wysoka, ukazywało Armstronga w grubym płaszczu, maszerującego przez trawnik. Ukośne, złociste promienie słońca sprawiały, że rzucał długi cień. Otaczała go luźna grupka ludzi, wyraźnie jednak było widać jego głowę, wokół której wyrysowano kolejną tarczę.