– Chcę, żeby zrobił to ktoś z zewnątrz – oznajmiła
Froelich.
Stuyvesant ułożył teczkę dokładnie w narożniku biurka i przesunął palcami po krawędzi, jakby sprawdzał, czy dobrze wpasował ją w kąt.
– Uważasz, że to dobry pomysł?
Froelich milczała.
– Przypuszczam, że masz już kogoś na oku.
– Znakomitego kandydata.
– Kogo?
Froelich pokręciła głową.
– Nie powinieneś o niczym wiedzieć – rzekła. – Tak będzie lepiej.
– Polecono go?
– Albo ją.
Stuyvesant skinął głową. Dzisiejsze czasy.
– Czy osoba, którą masz na myśli, została polecona?
– Tak, przez doskonałe źródło.
– Z organizacji?
– Tak – powtórzyła Froelich.
– Zatem już o tym wiemy.
– Nie, źródła nie ma już w organizacji.
Stuyvesant odwrócił się ponownie i przesunął teczkę równolegle do dłuższej krawędzi blatu, a potem znów do krótszej.
– Pozwól, że zabawię się w adwokata diabła. Awansowałem cię cztery miesiące temu. Cztery miesiące to bardzo długo. Decyzja o sprowadzeniu kogoś z zewnątrz może świadczyć o pewnym braku wiary we własne siły, nieprawdaż? Co na to powiesz?
– Nie mogę się tym przejmować.
– A może powinnaś. To może ci zaszkodzić. Sześciu facetów chciało dostać tę pracę. Jeśli zatem to zrobisz i sprawa się wyda, będziesz miała prawdziwy problem. Przez resztę życia, aż do emerytury, sześć sępów będzie siedziało ci na karku, powtarzając „a nie mówiłem”. Ponieważ zaczęłaś wątpić we własne umiejętności.
– W takiej sytuacji muszę w nie wątpić. Tak myślę.
– Myślisz?
– Nie, ja wiem. Nie widzę innego wyjścia.
Stuyvesant nie odpowiedział.
– Wcale mnie to nie cieszy – dodała Froelich. – Wierz mi. Ale uważam, że trzeba to zrobić. Takie jest moje zdanie.
W gabinecie zapadła cisza. Stuyvesant milczał.
– Zatem autoryzujesz to? – spytała Froelich.
Jej szef wzruszył ramionami.
– Nie powinnaś w ogóle pytać. Powinnaś po prostu to zrobić.
– To nie mój styl.
– A zatem nikomu nie mów. I żadnych dokumentów.
– I tak bym tego nie zrobiła. To mogłoby tylko zaszkodzić.
Stuyvesant tylko skinął głową. A potem, jak przystało na biurokratę, którym się stał, wypowiedział najważniejsze pytanie.
– Ile będzie kosztować ta osoba?
– Niewiele – odparła Froelich. – Może w ogóle nic. Może tylko wydatki. Coś nas łączy. Teoretycznie. W pewnym sensie.
– To może zablokować ci karierę. Koniec awansów.
– Alternatywa może ją zakończyć.
– Ja cię wybrałem – oznajmił Stuyvesant. – Osobiście. Zatem wszystko, co zaszkodzi tobie, zaszkodzi też mnie.
– Rozumiem to.
– Odetchnij głęboko i policz do dziesięciu. A potem powiedz mi, że to naprawdę niezbędne.
Froelich przytaknęła. Odetchnęła i milczała dziesięć, może jedenaście sekund.
– To naprawdę niezbędne – oznajmiła. Stuyvesant podniósł teczkę.
– W porządku, zrób to – rzucił.
Natychmiast po naradzie strategicznej zabrała się do roboty i nagle uświadomiła sobie, że najtrudniejsze dopiero przed nią. Pytanie o pozwolenie zdawało się jej dotąd tak ogromną przeszkodą, iż jej umysł uznał je za najtrudniejszy etap całego projektu. Teraz jednak widziała, że to nic w porównaniu z odszukaniem celu. Dysponowała jedynie nazwiskiem i bardzo skrótową biografią, która mogła -bądź nie – odpowiadać prawdzie, a w dodatku obejmowała okres sprzed ośmiu lat. Jeśli w ogóle zdoła przypomnieć sobie szczegóły. Kochanek wspomniał jej o nich przelotnie pewnego późnego wieczoru, niemal żartem, w łóżku, tuż przed snem. Nie była nawet pewna, czy w ogóle uważnie go słuchała. Postanowiła zatem nie polegać na szczegółach. Wystarczy jej samo nazwisko.
Zapisała je dużymi drukowanymi literami na górze kartki żółtego papieru. Przywoływało wiele wspomnień, nieco złych, większość dobrych. Przez długą chwilę się w nie wpatrywała, potem skreśliła je i napisała zamiast tego UNSUB. To pomoże jej się skupić. Nagle cała sprawa stała się bezosobowa, pozwalając umysłowi wrócić do podstawowych zasad szkolenia. Unknown subject – obiekt nieznany – to ktoś, kogo należy zidentyfikować i zlokalizować. To wszystko, nic dodać, nic ująć.
Jej główną przewagę stanowiła moc obliczeniowa. Froelich miała dostęp do znacznie większej ilości baz danych niż przeciętny obywatel Stanów Zjednoczonych. Z całą pewnością wiedziała, że UNSUB to wojskowy. Połączyła się zatem z krajową bazą rejestrów wojskowych. Mieściła się ona w St. Louis w stanie Missouri i obejmowała każdego mężczyznę i kobietę, którzy kiedykolwiek, gdziekolwiek służyli w armii amerykańskiej. Froelich wypisała nazwisko, odczekała chwilę. Na ekranie pojawiły się zaledwie trzy odpowiedzi. Jedną wyeliminowała natychmiast dzięki imieniu. Wiem na pewno, że to nie on, prawda? Kolejną wykluczała data urodzenia: o pokolenie za stary. Trzecia zatem to musiał być UNSUB, nie ma innej możliwości. Przez sekundę wpatrywała się w pełne imię i nazwisko, po czym przepisała na kartkę datę urodzenia i numer ubezpieczenia społecznego. Następnie kliknęła ikonkę „szczegóły” i wpisała hasło. Ekran zamrugał, po czym na monitorze pojawiła się skrócona historia służby wojskowej.
Złe wieści. UNSUB nie służył już w wojsku. Opis służby kończył się pięć lat wcześniej odejściem po trzynastu latach. Stopień w chwili odejścia: major. Wymieniono też odznaczenia, w tym Srebrną Gwiazdę i Purpurowe Serce. Odczytała pochwały, zapisała nieco szczegółów, po czym odkreśliła tę część żółtej kartki wyraźną kreską, oznaczającą koniec jednej ery i początek następnej. Znów zabrała się do dzieła.
Kolejnym logicznym krokiem było przeszukanie indeksu śmierci bazy ubezpieczeń społecznych. Podstawowa zasada: nie ma sensu szukać kogoś, kto już nie żyje. Wpisała numer i uświadomiła sobie, że wstrzymuje oddech. Szukanie nie przyniosło jednak wyników, UNSUB wciąż żył, przynajmniej według danych rządowych. Następnym krokiem było sprawdzenie Narodowego Centrum Informacji Kryminalnych. Znów kwestia podstawowych zasad postępowania – nie można zaangażować kogoś, kto siedział w więzieniu. Nie żeby sądziła, że w przypadku UNSUBA było to prawdopodobne, nigdy jednak nie wiadomo. Niektórzy ludzie żyją zawsze blisko tej delikatnej granicy. Baza danych NCIK działała wolno jak zawsze, toteż Froelich zgarnęła do szuflad dokumenty z ostatnich dni, potem wstała i ponownie napełniła kubek kawą. Po powrocie znalazła na ekranie wynik przeszukania bazy danych osób aresztowanych bądź skazanych na więzienie. Nic. Wyszukiwanie dostarczyło jednak krótką informację, że UNSUB figuruje w rejestrach FBI. Ciekawe. Zamknęła stronę i udała się prosto do bazy FBI. Szybko znalazła akta i odkryła, że nie może ich otworzyć. Wiedziała jednak dosyć na temat systemu kwalifikacji Biura, by rozszyfrować nagłówki. Zwykłe informacje opisowe, nic więcej. UNSUB nie był uciekinierem, za nic go nie poszukiwano, nie miał żadnych kłopotów.
Zapisała wszystko na kartce, po czym przeszła do ogólnokrajowej bazy DPM (Departamentu Pojazdów Mechanicznych). I znów złe wieści. UNSUB nie miał prawa jazdy. Bardzo dziwne i bardzo irytujące. Ponieważ brak prawa jazdy oznaczał brak aktualnego zdjęcia i adresu. Przeszła do komputera administracji weteranów w Chicago i zaczęła szukać po nazwisku, stopniu i numerze. Nic. UNSUB nie odbierał renty, nie podał też adresu kontaktowego. Czemu nie? Gdzie ty do diabła jesteś? Wróciła do ubezpieczeń społecznych i wywołała informację o zatrudnieniu. Brak. UNSUB od czasu wyjścia z wojska nie pracował, przynajmniej nie legalnie. Na wszelki wypadek sprawdziła też IRS, to samo. UNSUB od pięciu lat nie płacił podatków. Nawet się nie zarejestrował.