– Gdzie mogli go schować? – spytał.
– Tak jak mówiła Froelich – odparła Neagley. – Wszędzie.
Przytaknął. Miała rację. Trzy osoby, do tego wózek. Mogli ukryć przy sobie ze dwadzieścia takich listów.
– Czy sprawiają wrażenie zdenerwowanych? – spytał. Wzruszyła ramionami.
– Puść taśmę, zobaczmy, jak się poruszają. Pozwolił im iść naprzód. Skierowali się wprost do drzwi
Stuyvesanta i zniknęli wewnątrz, dokładnie o dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt dwie.
– Pokaż jeszcze raz – poprosiła Neagley.
Ponownie odtworzył ten fragment.
Neagley odchyliła się, przymknęła oczy.
– Kiedy wyszli, poziom ich energii był nieco inny -
oznajmiła.
– Tak sądzisz? Przytaknęła.
– Teraz poruszają się nieco wolniej, jakby z wahaniem.
– Albo jakby się bali, że muszą zrobić coś złego. Jeszcze raz puścił taśmę.
– No nie wiem. – Neagley westchnęła. – Trudno to zinterpretować. I z całą pewnością nie można uznać za do
wód, jedynie za subiektywne odczucie.
Znów odtworzył taśmę. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegł żadnej różnicy. Może wchodząc, wyglądali na nieco mniej nakręconych, niż kiedy wychodzili. Na nieco bardziej zmęczonych? Ale też spędzili tam piętnaście minut, a biuro było względnie małe i panował w nim idealny porządek. Może mieli w zwyczaju odpoczywać tam dziesięć minut poza okiem kamer. Sprzątacze nie są głupi. Może kładli na biurku własne stopy, nie list.
– Nie wiem – powtórzyła Neagley.
– Nic rozstrzygającego? – spytał Reacher.
– Oczywiście. Ale kogo innego mamy?
– Absolutnie nikogo.
Nacisnął przewijanie, wpatrując się w pustkę, póki nie dotarł do ósmej wieczór. Sekretarka wstała zza biurka, wsunęła głowę za drzwi pokoju Stuyvesanta i poszła do domu. Reacher cofnął do siódmej trzydzieści jeden. Patrzył, jak Stuyvesant wychodzi.
– Dobra – rzekł. – Zrobili to sprzątacze. Z własnej inicjatywy?
– Poważnie w to wątpię.
– No to kto im kazał?
Przystanęli w holu, znaleźli Nendicka i posłali go, by posprzątał w swoim schowku. Potem ruszyli na poszukiwanie Froelich. Zastali ją pogrążoną w robocie papierkowej za biurkiem. Rozmawiała przez telefon, koordynując powrót Brooka Armstronga z Camp David.
– Musimy pomówić ze sprzątaczami – oznajmił Reacher.
– Teraz? – spytała Froelich.
– Najlepsza pora. Nocne przesłuchania są najbardziej owocne.
Spojrzała na niego, przez moment miała pustkę w oczach.
– Dobrze, zawiozę was.
– Lepiej, żeby cię tam nie było – wtrąciła Neagley.
– Czemu nie?
– Jesteśmy z wojska. Pewnie trochę ich poobijamy.
Froelich spojrzała na nią wstrząśnięta.
– Nie możecie tego zrobić. To pracownicy naszego departamentu, tacy sami jak ja.
– Ona żartuje – uspokoił ją Reacher. – Ale poczują się lepiej, gdy będą rozmawiać tylko z nami, bez nikogo z pracy.
– Dobrze, zaczekam na zewnątrz, ale jadę z wami.
Skończyła rozmawiać przez telefon, uporządkowała papiery i poprowadziła ich z powrotem do windy i na dół, do garażu. Wsiedli do suburbana. Reacher zamknął oczy, odpoczywał przez dwadzieścia minut. Był zmęczony, pracował ciężko przez sześć pełnych dni. Nagle samochód się zatrzymał. Reacher uniósł powieki i ujrzał biedną dzielnicę, pełną dziesięcioletnich samochodów i metalowych
ogrodzeń. Stojące tu i ówdzie latarnie rzucały wokół pomarańczowy blask. Połatany asfalt, zeschnięte chwasty na chodnikach. Gdzieś z bliska dobiegał łomot rozkręconego na pełny regulator samochodowego radia.
– To tutaj – powiedziała Froelich. – Numer 2301.
2301 okazał się lewą połówką dwurodzinnego domu, niskiej, drewnianej budowli z bliźniaczymi drzwiami pośrodku i symetrycznymi oknami po prawej i lewej. Podwórko otaczała druciana siatka. Jego część zajmował uschnięty trawnik. Ani śladu krzaków, kwiatów, roślin ozdobnych, ale czysto, żadnych śmieci. Prowadzące do drzwi stopnie zostały starannie zmiecione.
– Zaczekam tutaj – dodała Froelich.
Reacher i Neagley wysiedli z samochodu. Nocne powietrze było zimne, łoskot muzyki głośniejszy niż przedtem. Przeszli przez furtkę, chodnikiem z popękanego betonu dotarli do drzwi. Reacher nacisnął dzwonek i usłyszał go gdzieś wewnątrz. Czekali. Nagle rozległ się odgłos kroków na pustej podłodze, hurgot czegoś metalowego, odsuwanego na bok. Drzwi się otworzyły, stanął w nich mężczyzna trzymający klamkę. To był sprzątacz z kasety, bez cienia wątpliwości. Oglądali go przecież całymi godzinami. Nie był ani młody, ani stary, ani niski, ani wysoki. Kompletnie przeciętny gość, ubrany w bawełniane spodnie i bluzę Red Skinsów. Skórę miał ciemną, kości policzkowe szerokie i wysokie. Włosy czarne i błyszczące, ostrzyżone w staroświecki sposób, jakby niedawno wyszedł od fryzjera.
– Tak? – spytał.
– Musimy porozmawiać o tym, co zdarzyło się w biurze – oznajmił Reacher.
Mężczyzna nie zadawał żadnych pytań, nie poprosił o dokumenty. Po prostu spojrzał Reacherowi w twarz, cofnął
się o krok i przekroczył przedmiot, który odsunął, by otworzyć drzwi. Była to dziecięca huśtawka z kolorowych metalowych rur. Po obu stronach umieszczono niewielkie siedzenia, jak na dziecinnych trzykołowych rowerkach, i plastikowe końskie głowy z małymi uchwytami wychodzącymi z boków za uszami.
– Nie mogę jej zostawić na dworze – wyjaśnił mężczyzna. – Ktoś by ją ukradł.
Neagley i Reacher przeszli nad huśtawką i znaleźli się w wąskim przedpokoju. Na półkach ułożono kolejne zabawki. W widocznej na końcu kuchni na lodówce wisiały kolorowe szkolne obrazki. W powietrzu unosił się zapach jedzenia. Z boku dostrzegli salon. Siedziały w nim dwie milczące, spłoszone kobiety w niedzielnych sukienkach, jakże różnych od roboczych kombinezonów.
– Podajcie nam swoje imiona – poleciła Neagley.
Jej głos balansował w połowie drogi pomiędzy ciepłym, przyjaznym tonem a lodowatym powiewem grozy. Reacher uśmiechnął się w duchu. Oto cała Neagley. Doskonale to pamiętał, nikt nigdy nie sprzeciwiał się Neagley. Taka już była.
– Julio – powiedział mężczyzna.
– Anita – oznajmiła pierwsza z kobiet. Reacher dostrzegł, jak zerknęła na Julia, nim odpowiedziała, i domyślił się, że to jego żona.
– Maria – dodała druga. – Jestem siostrą Anity.
W salonie stała niewielka kanapa i dwa fotele. Anita i Maria przytuliły się do siebie, robiąc miejsce dla Julia. Reacher uznał to za zaproszenie. Usiadł w jednym z foteli, Neagley zajęła drugi. Siedzieli symetrycznie, zupełnie jakby kanapa była telewizorem, a oni mieli właśnie obejrzeć jakiś program.
– Uważamy, że to wy umieściliście list w gabinecie -
oznajmiła Neagley.
Nikt nie odpowiedział. W ogóle nie zareagowali, trzy twarze nie wyrażały niczego, jedynie tępy, bezradny stoicyzm.
– Zrobiliście to? – spytała Neagley. Brak odpowiedzi.
– Dzieci już śpią? – spytał Reacher.
– Nie ma ich tutaj – odparła Anita.
– Są twoje czy Marii?
– Moje.
– Chłopcy czy dziewczynki?
– Dwie dziewczynki.
– Gdzie są teraz? Zawahała się.
– U kuzynów.
– Czemu?
– Bo pracujemy nocami.
– Już niedługo – wtrąciła Neagley. – Jeśli czegoś komuś nie powiecie, w ogóle nie będziecie pracować.