Выбрать главу

– Powiem Armstrongowi, żeby jutro został w domu.

Reacher pokręcił głową.

– Nie możesz. Jeśli to zrobisz, co dzień będziesz w każdym cieniu widziała zagrożenie. A on będzie się ukrywał przez następne cztery lata. Po prostu zachowaj spokój. Bądź twarda.

– Łatwo powiedzieć.

– Łatwo zrobić. Odetchnij głęboko.

Przez chwilę Froelich stała bez ruchu, milczała. W końcu przytaknęła.

– Dobrze – zdecydowała. – Załatwię wam kierowcę.

Bądźcie tu o dziewiątej rano. Mamy kolejną naradę strategiczną, dokładnie tydzień po pierwszej.

* * *

Poranek był wilgotny i bardzo zimny, jakby przyroda miała już dosyć jesieni i szykowała się do zimy. Spaliny snuły się po ulicach niskimi białymi pasmami. Piesi maszerowali szybko chodnikami, ukrywając twarze pod maskami szalików. Neagley i Reacher spotkali się o ósmej czterdzieści na postoju taksówek przed hotelem. Czekał już tam na nich samochód Secret Service, parkujący nieprzepisowo z włączonym silnikiem. Kierowca stał tuż obok. Miał około trzydziestki, ubrany był w ciemny płaszcz i rękawiczki. Wspinał się na palce, niespokojnie wodząc wzrokiem po twarzach tłumu. Oddychał ciężko, wydmuchując w powietrze biały obłok pary.

– Sprawia wrażenie zdenerwowanego – zauważyła

Neagley.

Wewnątrz samochodu było bardzo ciepło. Przez całą drogę kierowca nie odezwał się ani razu. Nie powiedział nawet, jak się nazywa; po prostu przeciskał się przez poranny korek. Z piskiem opon wjechał do podziemnego garażu.

Poprowadził ich szybko do holu i do windy. Wjechali trzy piętra w górę i dotarli do recepcji. Za ladą siedział inny mężczyzna. Ręką wskazał korytarz prowadzący do sali konferencyjnej.

– Zaczęli już bez was – poinformował. – Lepiej się pospieszcie.

W sali konferencyjnej zastali wyłącznie Froelich i Stuyvesanta siedzących naprzeciw siebie po przeciwnych stronach stołu. Oboje milczeli, oboje byli bladzi. Na lśniącym blacie między nimi leżały dwa zdjęcia. Jedno oficjalne, zrobione wczoraj przez techników FBI, przedstawiające liczącą osiem słów wiadomość. Dzień, w którym umrze Armstrong, zbliża się niechybnie. Drugie wykonano polaroidem i przedstawiało inną kartkę papieru. Reacher podszedł bliżej i pochylił się nad nią.

– Cholera – rzucił.

Polaroid przedstawiał pojedynczy arkusik papieru listowego, dokładnie taki jak poprzednie trzy, ten sam format. Wydrukowana wiadomość, dwie linijki starannie wypośrodkowane w połowie wysokości. Sześć słów: Jutro zostanie przeprowadzona demonstracja waszej nieskuteczności.

– Kiedy to przyszło? – spytał.

– Dziś rano – odparła Froelich. – Pocztą. Adresowane do Armstronga w jego biurze, ale cała jego poczta przechodzi przez nas.

– Gdzie nadane?

– W Orlando na Florydzie, stempel z piątku.

– Następny popularny ośrodek turystyczny – zauważył Stuyvesant.

Reacher przytaknął.

– Wyniki badania tego z wczoraj?

– Właśnie dostałam potwierdzenie przez telefon – odparła Froelich. – Wszystko jest identyczne, odcisk kciuka

i tak dalej. Jestem pewna, że z tym będzie tak samo. Właśnie nad nim pracują.

Reacher długą chwilę wpatrywał się w zdjęcia. Odciski były całkowicie niewidoczne, miał jednak wrażenie, że je dostrzega. Zupełnie jakby świeciły w ciemności.

– Kazałem aresztować sprzątaczy – oznajmił Stuyvesant.

Nikt się nie odezwał.

– Jaka jest wasza pierwsza reakcja? – spytał Stuyvesant. – Żart czy prawdziwa groźba?

– Prawdziwa – odparła Neagley. – Tak myślę.

– Na razie to nie ma znaczenia – dodał Reacher. – Ponieważ jak dotąd nic się nie stało, a póki nie dowiemy się czegoś więcej, zachowujmy się, jakby była prawdziwa.

Stuyvesant skinął głową.

– To samo zalecała Froelich. Zacytowałem jej Karola Marksa, Manifest komunistyczny.

– Raczej Kapitałpoprawił Reacher. Podniósł ze stołu zdjęcie z polaroidu i obejrzał je ponownie. Było odrobinkę rozmazane, papier wydawał się bardzo biały w świetle lampy błyskowej. Ale wiadomość pozostawała aż nadto wyraźna. – Dwa pytania – rzekł. – Po pierwsze: jak dobrze jest dziś zabezpieczony?

– Tak dobrze, jak tylko można – odparła Froelich. – Podwoiłam jego zespół. Ma opuścić dom o jedenastej. Zamiast zwykłej limuzyny wezwałam opancerzoną, pełna obsada. Po obu stronach domu montujemy namioty, ani na moment nie znajdzie się na otwartej przestrzeni. Powiemy mu, że to kolejne ćwiczenia.

– Wciąż jeszcze o niczym nie wie?

– Nie – odparła Froelich.

– Standardowa procedura – dodał Stuyvesant. – Nie mówimy im.

– Tysiące gróźb rocznie? – spytała Neagley.

Stuyvesant skinął głową.

– Właśnie. Większość to zwykły szum informacyjny. Czekamy, póki nie zyskamy absolutnej pewności, a nawet wtedy nie zawsze naciskamy. Mają na głowie ważniejsze rzeczy. Zmartwienia to nasza praca.

– Dobra, drugie pytanie – podjął Reacher. – Gdzie jest jego żona? Ma też dorosłe dziecko, zgadza się? Musimy założyć, że atak na rodzinę stanowiłby całkiem niezłą demonstrację waszej nieskuteczności.

Froelich przytaknęła.

– Jego żona jest tu, w Waszyngtonie. Wczoraj przyjechała z Dakoty Północnej. Póki zostanie w domu bądź

w pobliżu, nic jej nie grozi. Córka jest na praktykach na

Antarktydzie, meteorologia czy coś w tym stylu. Siedzi

w chacie otoczonej setkami tysięcy kilometrów kwadratowych lodu. Nie moglibyśmy jej zapewnić lepszej ochrony.

Reacher odłożył zdjęcie na stół.

– Jesteś pewna siebie? – spytał. – Co do dzisiejszego

dnia?

– Denerwuję się jak cholera.

– Ale?

– Jestem tak pewna, jak tylko potrafię.

– Chcę obserwować wszystko z Neagley.

– Sądzisz, że schrzanimy sprawę?

– Nie, ale i tak będziesz miała pełne ręce roboty. Jeśli

nasz człowiek znajdzie się w pobliżu, możesz okazać się

zbyt zajęta, by go dostrzec. A jeżeli groźba jest prawdziwa

i zechce zorganizować swoją demonstrację, będzie musiał

znaleźć się w pobliżu.

– Zgoda – rzucił Stuyvesant. – Jedźcie tam z Neagley,

będziecie wszystko obserwować.

* * *

Froelich zawiozła ich do Georgetown swym suburbanem. Przyjechali tuż przed dziesiątą, wysiedli trzy przecznice przed domem Armstronga, Froelich pojechała dalej. Dzień był zimny, lecz blade słońce starało się, jak mogło. Neagley stanęła nieruchomo i rozejrzała się na wszystkie strony.

– Pozycje? – spytała.

– Zataczamy kręgi w promieniu trzech przecznic. Ty zgodnie z ruchem wskazówek zegara, ja przeciwnie. Potem zostaniesz na południu, ja na północy. Spotkamy się w jego domu, gdy wyjedzie.

Neagley skinęła głową i odeszła na zachód. Reacher pomaszerował na wschód, prosto w słabe poranne słońce. Niezbyt dobrze znał Georgetown. Poza zeszłym tygodniem, gdy obserwował dom Armstronga, zwiedzał je tylko raz, krótko, tuż po odejściu ze służby. Pamiętał studencką atmosferę, kafejki i eleganckie rezydencje. Nie znał jednak tego miejsca tak, jak zna je policjant. Policjant polega na uczuciu, że coś nie pasuje, coś jest nie tak, wygląda niezwykle. Jakiś typ twarzy, marka samochodu nie pasują do tej dzielnicy. Kiedy ktoś nie mieszka w danym miejscu, nie potrafi odpowiedzieć na podobne pytania. Możliwe też, że w miejscu takim jak Georgetown w ogóle się nie da na nie odpowiedzieć. Wszyscy tutejsi mieszkańcy pochodzą skądinąd, są tu z jakiegoś powodu: studiują, pracują dla rządu. To miejsce przejściowe, ma tymczasową, stale zmieniającą się populację. Kończysz studia, wyjeżdżasz. Zostajesz przegłosowany, przeprowadzasz się gdzie indziej. Robisz majątek, przenosisz się do Chavy Chase. Bankrutujesz, lądujesz w parku.