– Jak byś się tam dostała?
– Udając kogoś uprawnionego, hydraulika, pracownika elektrowni. Kogokolwiek, kto mógłby przyjść z dużą skrzynką na narzędzia.
Reacher przytaknął, milczał.
– To będą ciężkie cztery lata – dodała Neagley.
– Albo osiem.
W tym momencie usłyszeli za sobą syk opon i szum potężnego silnika. Gdy się odwrócili, Froelich wyskakiwała już ze swego suburbana. Przystanęła obok nich, dwadzieścia metrów przed domem Armstronga. Gestem wezwała
ich do samochodu. Neagley siadła z przodu, Reacher wyciągnął się na tylnych siedzeniach.
– Widzieliście kogoś? – spytała.
– Mnóstwo ludzi – odparł Reacher. – Od żadnego nie kupiłbym taniego zegarka.
Froelich zdjęła stopę z hamulca i powoli ruszyła naprzód, nie dodając gazu. Cały czas trzymała się krawężnika. Zahamowała ponownie, gdy tylne drzwi ustawiły się dokładnie na poziomie wyjścia z namiotu. Oderwała dłoń od kierownicy i przemówiła do mikrofonu zamocowanego na przegubie.
– Jedynka gotowa.
Reacher spojrzał w prawo poprzez płócienny tunel, ujrzał otwierające się drzwi frontowe i wychodzącego mężczyznę. To był Brook Armstrong we własnej osobie. Od pięciu miesięcy gazety prześcigały się w drukowaniu jego fotografii, a niedawno Reacher sam przez cztery dni śledził każdy jego krok. Armstrong miał na sobie płaszcz przeciwdeszczowy w kolorze khaki, w ręku trzymał skórzaną teczkę. Maszerował przez namiot – ani wolno, ani szybko. Zza progu obserwował go agent w garniturze.
– Konwój był fałszywy – oznajmiła Froelich. – Od czasu do czasu tak robimy.
– Mnie nabraliście – odparł Reacher.
– Nie mówcie mu, że to nie ćwiczenia – poprosiła Froelich. – Pamiętajcie, on wciąż o niczym nie wie.
Reacher wyprostował się i przesunął, by zrobić miejsce. Armstrong otworzył drzwi, siadł obok niego.
– Dzień dobry, M.E. – rzekł.
– Dzień dobry, proszę pana – odparła. – To moi współpracownicy, Jack Reacher i Frances Neagley.
Neagley odwróciła się nieco, Armstrong wyciągnął długą rękę między siedzeniami, by uścisnąć jej dłoń.
– Ja panią znam – powiedział. – Spotkaliśmy się na przyjęciu w czwartek. Jest pani jedną z darczyńców.
– Prawdę mówiąc, pracuje dla ochrony – odparła Froelich. – Przeprowadzaliśmy tam pewne tajne ćwiczenia. Analizę skuteczności zabezpieczeń.
– Byłam zachwycona – dodała Neagley.
– Wspaniale – chwalił Armstrong. – Proszę mi wierzyć, jestem bardzo wdzięczny za to, jak doskonale wszyscy się mną zajmują. Nie zasłużyłem sobie na to, naprawdę.
Wspaniały, pomyślał Reacher. W głosie Armstronga, jego wyrazie twarzy, oczach widać było wyłącznie przemożne zainteresowanie osobą Neagley, jakby wolał rozmawiać z nią niż z kimkolwiek innym na całym świecie. Musiał mieć też świetną pamięć, skoro zdołał ją zapamiętać spośród tysiąca osób obecnych na przyjęciu cztery dni temu. O tak, urodzony polityk. Teraz odwrócił się, uścisnął dłoń Reachera i rozświetlił wnętrze samochodu uśmiechem szczerej radości.
– Miło mi pana poznać, panie Reacher – zapewnił.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł Reacher i odkrył, że także się uśmiecha. Od razu polubił faceta. Armstrong miał mnóstwo uroku osobistego, otaczała go aura charyzmy. A jeśli nawet dziewięćdziesiąt dziewięć procent z tego uznać za polityczne udawanki, wciąż można było zachwycić się tym, co zostało, i to bardzo.
– Pan też pracuje w ochronie? – spytał Armstrong.
– Jestem doradcą – wyjaśnił Reacher.
– Spisujecie się naprawdę na medal. Cieszę się, że z nami pracujecie.
W słuchawce Froelich coś pisnęło i kobieta ruszyła naprzód, zmierzając w stronę Wisconsin Avenue. Dołączyła
do ruchu, kierując się na południe i wschód, do centrum miasta. Słońce znów zniknęło, za przyciemnianymi szybami miasto wyglądało szaro i smutno. Armstrong westchnął cicho, z ukontentowaniem wpatrując się w domy za oknem, jakby wciąż budziły w nim zachwyt. Pod płaszczem miał na sobie nieskazitelny garnitur, gładką koszulę i jedwabny krawat. Wyglądał imponująco. Reacher miał nad nim pięć lat, siedem i pół centymetra i dwadzieścia kilo przewagi, ale w porównaniu z Armstrongiem czuł się drobny, nieciekawy i słaby. Jednocześnie jednak wiceprezydent wyglądał bardzo prawdziwie, uczciwie – można było z łatwością wyobrazić go sobie w starej, podartej kraciastej kurtce rąbiącego drewno na podwórzu. Wyglądał na poważnego polityka, ale też fajnego faceta. Był wysoki, kipiał energią. Błękitne oczy, przeciętne rysy twarzy, niesforne włosy migoczące złotem. Sprawiał wrażenie sprawnego fizycznie – nie sprawnością nabytą na siłowni, lecz jakby urodził się silny. Miał silne ręce, pozbawione ozdób poza wąską złotą obrączką. Popękane, niezadbane paznokcie.
– Wojskowe szkolenie? Mam rację? – spytał.
– Ja? – odparła Neagley.
– Myślę, że oboje. Oboje jesteście cały czas czujni. On obserwuje mnie, a pani okna, zwłaszcza na światłach. Znam takie zachowanie, mój ojciec był wojskowym.
– Zawodowym?
Armstrong się uśmiechnął.
– Nie czytała pani mojej oficjalnej biografii. Zamierzał zostać na służbie, ale jeszcze przed moimi narodzinami zdrowie zmusiło go do odejścia i zajął się przemysłem drzewnym. Ale nigdy nie stracił tego czegoś, zawsze wyglądał na wojskowego.
Froelich zjechała z M Street i ruszyła równolegle do Pennsylvania Avenue, mijając biura prezydenckie i Biały Dom. Armstrong wyciągnął szyję, przyglądając mu się z uwagą. Uśmiechnął się, wokół jego oczu zarysowała się sieć kurzych łapek.
– Niewiarygodne, prawda – rzekł. – Ze wszystkich ludzi zdumionych moim pojawieniem się tutaj ja jestem zaskoczony najbardziej, wierzcie mi.
Froelich minęła własne biuro w budynku Departamentu Skarbu, kierując się w stronę widocznej w dali kopuły Kapitolu.
– Czy w Departamencie Skarbu nie pracował przypadkiem Reacher? – spytał Armstrong.
Świetna pamięć do nazwisk, pomyślał Reacher.
– Mój starszy brat – wyjaśnił.
– Jaki ten świat mały – zauważył jego rozmówca.
Froelich dotarła do Constitution Avenue, okrążyła Kapitol, skręciła w lewo w First Street i skierowała się w stronę białego namiotu prowadzącego do bocznego wejścia biur senackich. Po obu stronach parkowały dwie limuzyny Secret Service, czterech agentów stało na chodniku. Sprawiali wrażenie czujnych i mocno zmarzniętych. Froelich zatrzymała się tuż przy krawężniku przy wylocie namiotu. Sprawdziła pozycję, podjechała kilka centymetrów dalej, tak aby drzwi Armstronga znalazły się wewnątrz osłony. Reacher ujrzał czekającą w tunelu trójkę agentów. Jeden z nich wystąpił naprzód, otworzył drzwi suburbana. Armstrong uniósł brwi, jakby cała ta krzątanina mocno go bawiła.
– Miło mi było was poznać – rzekł. – I dzięki, M.E.
Potem wysiadł w płócienny półmrok, zamknął za sobą
drzwi, agenci otoczyli go i odprowadzili w stronę budynku.
Reacher dostrzegł czekających wewnątrz strażników w mundurach. Armstrong przeszedł przez próg, drzwi się za nim zatrzasnęły. Froelich odjechała od krawężnika, minęła zaparkowane samochody i skierowała się na północ, w stronę Union Station.
– W porządku – rzuciła z wyraźną ulgą. – Jak dotąd wszystko dobrze.
– Trochę ryzykowałaś – zauważył Reacher.
– Ryzyko jak dwa do dwustu osiemdziesięciu jeden milionów – dodała Neagley.
– O czym wy mówicie?
– Jedno z nas mogło wysłać te listy.
Froelich się uśmiechnęła.