– Uznałam, że to nie wy. Co o nim myślicie?
– Spodobał mi się – powiedział Reacher. – Naprawdę.
– Mnie też – dodała Neagley. – Podoba mi się od czwartku. I co teraz?
– Przez cały dzień będzie tam miał spotkania. Lunch zje w jadalni, około siódmej zabierzemy go do domu. Żona będzie już czekać. Wypożyczymy im kasetę czy coś w tym stylu. Pozostaną tam cały wieczór.
– Potrzebne nam informacje – stwierdził Reacher. – Nie wiemy, jak dokładnie może wyglądać ta demonstracja ani gdzie się odbędzie. To może być wszystko, począwszy od graffiti. Nie chcemy, by coś nam umknęło, jeśli w ogóle się wydarzy.
Froelich skinęła głową.
– Sprawdzimy o północy, zakładając, że dożyje do północy.
– Chcę też, żeby Neagley jeszcze raz przesłuchała sprzątaczy. Jeśli dowiemy się od nich tego, czego potrzebujemy, będziemy mogli odpocząć.
– Chciałabym – westchnęła Froelich.
Wysadzili Neagley przed aresztem federalnym, po czym wrócili do biura Froelich. Czekały już tam na nich pisemne raporty z laboratoriów FBI, dotyczące dwóch ostatnich listów. Niczym nie różniły się od pierwszych dwóch. Znaleźli też jednak dodatkowy raport chemika, który wykrył coś nietypowego w odciskach palców.
– Skwalen – powiedziała Froelich. – Słyszałeś kiedyś
o czymś takim?
Reacher pokręcił głową.
– To acykliczny węglowodór, rodzaj oleju. Chemicy znaleźli jego ślady w odciskach palców. W trzecim i czwartym nieco więcej niż w pierwszym i drugim.
– W odciskach zawsze jest olej. W ten sposób powstają.
– Ale zwykle to typowy olej z ludzkiej skóry. To co innego. C30H50. To rybi olej, występuje w wątrobie rekinów.
Przesunęła kartkę po biurku. Pokrywały ją skomplikowane informacje na temat chemii organicznej. Skwalen był olejem naturalnym używanym jako staroświecki smar w delikatnych urządzeniach, takich jak zegarki mechaniczne. Na dole dopisano też, że po uwodornieniu skwalen pisany przez „e” zamienia się w skwalan pisany przez „a”.
– Co to znaczy uwodornianie? – spytał Reacher.
– Dodaje się wody? – zgadywała Froelich.
Wzruszył ramionami, a ona sięgnęła na półkę, wyjęła słownik i otworzyła na literze „u”.
– Nie – rzekła. – To znaczy, że do cząsteczki przyłącza
się dodatkowe atomy wodoru.
– No tak, teraz wszystko jasne. Miałem marne oceny z chemii.
– To znaczy, że nasz człowiek może zajmować się łowieniem rekinów.
– Albo zarabia na życie, patrosząc ryby – dodał Reacher. – Albo pracuje w sklepie rybnym. Albo to zegarmistrz i miał wybrudzone ręce, bo smarował jakiś mechanizm.
Froelich otworzyła szufladę, pogrzebała w teczce i wyciągnęła kolejną kartkę. Podała mu ją. Było to zdjęcie wielkości naturalnej, przedstawiające odcisk kciuka.
– To nasz człowiek? – spytał Reacher.
Froelich przytaknęła. Odcisk był bardzo wyraźny, może najwyraźniejszy, jaki Reacherowi zdarzyło się oglądać. Wszystkie krawędzie i spirale odcisnęły się idealnie. Wyraźnie i zdumiewająco prowokująco. Był też wielki, bardzo duży. Poduszeczka kciuka liczyła niemal trzy centymetry szerokości.
Reacher położył obok własny kciuk. Był mniejszy, a nie miał najdelikatniejszych dłoni na świecie.
– To nie jest kciuk zegarmistrza – mruknęła Froelich.
Reacher powoli skinął głową. Facet musiał mieć ręce jak kiście bananów i szorstką skórę, by odcisk rysował się tak wyraźnie.
– Pracuje fizycznie – stwierdził.
– Czyli rybak – odparła Froelich. – Gdzie się łowi rekiny?
– Może na Florydzie.
– Orlando jest na Florydzie.
W tym momencie zadźwięczał jej telefon. Podniosła słuchawkę, jej twarz zmarkotniała, wbiła wzrok w sufit, przyciskając słuchawkę ramieniem.
– Armstrong musi złożyć wizytę w Departamencie Pracy – powiedziała. – I chce iść pieszo.
7
Budynek Departamentu Skarbu od biur senackich dzieliło dokładnie cztery i pół kilometra. Froelich całą drogę prowadziła jedną ręką, rozmawiając przez telefon. Niebo było szare, ruch gęsty, jazda bardzo wolna. Zaparkowała u wylotu białego namiotu przy First Street, wyłączyła silnik i jednocześnie zatrzasnęła telefon.
– Czy goście z Departamentu Pracy nie mogliby przyjść
tutaj? – spytał Reacher.
Pokręciła głową.
– To kwestia polityczna. Czekają ich spore zmiany i będzie uprzejmiej, jeśli to Armstrong złoży im wizytę.
– A czemu chce iść pieszo?
– Bo nie znosi zamknięcia. Lubi świeże powietrze i jest uparty.
– Gdzie dokładnie ma iść?
Wskazała wprost na zachód.
– Niecały kilometr w tę stronę. Jakieś sześćset, siedemset metrów przez Capitol Plaza.
– On do nich dzwonił czy oni do niego?
– On do nich.
– Możesz go powstrzymać?
– Teoretycznie. Ale naprawdę bym nie chciała. W tej chwili nie mam ochoty na takie spory.
Reacher odwrócił się i powiódł wzrokiem po ulicy za nimi. Nie dostrzegł niczego poza szarym niebem i samochodami pędzącymi Constitution Avenue.
– No to mu pozwól – rzekł. – On do nich dzwonił. Nikt nie wywabia go z budynku, to nie podstęp.
Froelich zerknęła przez szybę, potem odwróciła się i wyjrzała bocznym oknem nad ramieniem Reachera, spoglądając w głąb namiotu. Otworzyła telefon i znów zamieniła kilka słów z ludźmi z biura. Posługiwała się skrótami i żargonem, którego nie znał. Skończyła rozmowę, zamknęła telefon.
– Ściągamy tu helikopter policyjny – oznajmiła. – Będzie latał nisko, demonstracyjnie nisko. Armstrong musi przejść obok ambasady Armenii, rozmieścimy tam dodatkowych policjantów, wtopią się w tłum. Ja pojadę za nim, będę się trzymać pięćdziesiąt metrów z tyłu. Chcę, żebyś poszedł przodem. Miej oczy szeroko otwarte.
– Kiedy zaczynamy?
– W ciągu dziesięciu minut. Idź w głąb ulicy i w lewo.
– Dobra – zgodził się Reacher.
Froelich ponownie uruchomiła silnik i podjechała nieco naprzód, by mógł wysiąść na chodnik obok namiotu. Natychmiast zapiął kurtkę i ruszył naprzód First Street, a potem w lewo C Street. Przed sobą widział sznur samochodów na Delaware Avenue, dalej rozciągał się Capitol Plaza: niskie drzewa o nagich konarach, szerokie brązowe trawniki, ścieżki wysypane kamieniami, pośrodku fontanna, staw z prawej, po lewej czyjś pomnik.
Wymijając samochody, przebiegł przez Delaware i wyszedł na plac. Pod stopami zachrzęściły mu kamyki. Było bardzo zimno, a podeszwy miał cienkie. Odnosił wrażenie, że kamienie na ścieżce zmieszano z tłuczonym lodem.
Zatrzymał się tuż przed fontanną i rozejrzał. Całkiem nieźle. Na północy otwarty teren, a potem półokrąg flag stanowych, kolejny pomnik i potężny budynek Union Station. Na południe nic aż do Kapitolu po drugiej stronie Constitution Avenue. Z przodu na zachód budynek, w którym zapewne mieścił się Departament Pracy. Reacher okrążył fontannę, skupiając wzrok przed sobą. Nie dostrzegł niczego, co wzbudzałoby niepokój. Praktycznie brak kryjówek, żadnych okien w pobliżu. W parku było trochę ludzi, ale żaden zabójca nie tkwi w pobliżu cały dzień, licząc, że ofiara akurat zmieni plany.
Szedł dalej. Po drugiej stronie placu, dokładnie naprzeciwko pomnika, zaczynał się kolejny odcinek C Street. W istocie pomnik bardziej przypominał sterczącą kamienną płytę. Na wskazującym go znaku napisano, że to pomnik Tafta. C Street przecinała New Jersey Avenue, a potem Louisiana Avenue. Przejścia dla pieszych, duży ruch. Armstrong straci trochę czasu, czekając na światłach. Po lewej stronie widział ambasadę Armenii, przed którą zatrzymywał się właśnie radiowóz. Zaparkował przy krawężniku, wysiadło z niego czterech policjantów. Reacher usłyszał łoskot helikoptera. Odwrócił się i ujrzał maszynę lecącą nisko z północnego zachodu, okrążającą zamknięty obszar powietrzny nad Białym Domem. Tuż przed sobą widział Departament Pracy, mnóstwo wygodnych bocznych przejść. Przeszedł C Street i znalazł się na północnym chodniku. Spacerkiem cofnął się pięćdziesiąt metrów w stronę placu. Zaczął czekać. Helikopter wisiał w powietrzu, dość nisko, by rzucać się w oczy, wystarczająco wysoko, by nie ogłuszać rykiem silnika. Reacher dostrzegł suburbana Froelich wyłaniającego się zza zakrętu.