Samochód przystanął, czekał przy krawężniku, on zaś obserwował ludzi. Większość wyraźnie się spieszyła. Było zbyt zimno na wolne spacery. Dostrzegł grupkę mężczyzn po przeciwnej stronie fontanny. Sześciu facetów w ciemnych płaszczach otaczało siódmego w zgniłozielonym płaszczu przeciwdeszczowym. Maszerowali samym środkiem ścieżki z piaskowca. Dwaj agenci z przodu rozglądali się czujnie, pozostali skupiali się ciasno wokół Armstronga. Wyminęli fontannę i skierowali siew stronę New Jersey Avenue. Stanęli na światłach. Armstrong nie miał czapki, wiatr rozwiewał mu włosy. Obok przejeżdżały samochody, nikt nie zwracał na niego uwagi. Kierowcy i piesi żyli w zupełnie innych światach, różniących się podejściem do czasu i przestrzeni. Froelich utrzymywała dystans. Jej suburban czekał przy krawężniku pięćdziesiąt metrów z tyłu. Światło się zmieniło, Armstrong wraz z ochroną ruszył naprzód. Jak dotąd, operacja przebiegała gładko.
A potem przestała.
Najpierw powiew wiatru zepchnął helikopter policyjny ze stanowiska. A później, gdy Armstrong i jego ochrona znaleźli się w połowie trójkątnego klina pomiędzy New Jersey Avenue i Louisiana Avenue, do gry wkroczył gwałtownie samotny pieszy, oddalony od nich o dziesięć metrów, mężczyzna w średnim wieku, wychudzony, długowłosy, brodaty, wyraźnie zaniedbany. Na sobie miał przewiązany paskiem płaszcz przeciwdeszczowy, wyświecony ze starości. Przez ułamek sekundy zamarł bez ruchu, po czym rzucił się w stronę Armstronga, stawiając długie, energiczne kroki i wymachując bezsensownie rękami. Usta miał szeroko otwarte, wykrzywione grymasem. Dwaj najbliżsi agenci skoczyli naprzód, by go przechwycić.
Pozostała czwórka cofnęła się i ciasno otoczyła Armstronga, manewrując tak, by stanąć między nim i szaleńcem, co sprawiło, że Armstrong został całkowicie odsłonięty z przeciwnej strony.
Zmyłka, pomyślał Reacher i obrócił się gwałtownie. Nic. Nigdzie nic nie dostrzegł. Tylko miasto – zimne, nieruchome, obojętne. Sprawdził okna, szukając śladów ruchu. Szukał błysku słońca na szkle. Nic, absolutnie nic. Przyglądał się samochodom na ulicach. Przejeżdżały szybko, obojętnie, żaden nie zwalniał. Odwrócił się z powrotem i ujrzał szaleńca leżącego na ziemi. Przytrzymywało go dwóch agentów, dwaj kolejni pilnowali go z odległości paru kroków, celując z broni. Suburban Froelich przyspieszył, szybko pokonał zakręt. Froelich zatrzymała się gwałtownie i dwaj agenci przeprowadzili Armstronga przez chodnik na tylne siedzenie.
Ale suburban nie ruszył, po prostu tam tkwił. Samochody wymijały go spokojnie. Helikopter powrócił na poprzednią pozycję, obniżył pułap i zawisł nad miejscem wypadku. Nic się nie działo. Po chwili Armstrong wysiadł z wozu. Dwaj agenci wyszli wraz z nim, podprowadzili go do szalonego mężczyzny na chodniku. Armstrong przykucnął, oparł łokcie na kolanach. Wyglądało na to, że coś mówi. Froelich, nie gasząc silnika, dołączyła do niego. Uniosła rękę, powiedziała coś do mikrofonu na przegubie. Po długiej chwili zza zakrętu wynurzył się miejski radiowóz. Podjechał do suburbana. Armstrong wstał, patrząc, jak agenci z bronią ciągną mężczyznę do radiowozu. Policjanci odjechali, Froelich wróciła do swojego samochodu, a Armstrong znów otoczony eskortą pomaszerował dalej w stronę Departamentu Pracy. Śmigłowiec płynął im nad głowami. Gdy w końcu przekroczyli Louisiana Avenue, Reacher
wrócił przez jezdnię i podbiegł do siedzącej w wozie Froelich. Przekręcona w swym fotelu obserwowała oddalającego się Armstronga. Postukał w jej okno, a ona szarpnęła się gwałtownie, zaskoczona. Zobaczyła, kto to, i opuściła szybę.
– Wszystko w porządku? – spytał.
Z powrotem odwróciła się, by obserwować Armstronga.
– Chyba oszalałam.
– Kto to był?
– Jakiś włóczęga. Sprawdzimy go, ale już w tej chwili mogę powiedzieć, że nie ma z tym nic wspólnego. To niemożliwe. Gdyby to on przysłał nam listy, w biurze jeszcze czulibyśmy woń burbona. Armstrong chciał z nim pomówić. Twierdził, że mu go żal. A potem uparł się, że dalej pójdzie pieszo. To wariat, a ja chyba zwariowałam, bo mu pozwoliłam.
– Czy wracać też chce piechotą?
– Najprawdopodobniej. Marzę o tym, żeby spadł deszcz. Czemu deszcz nigdy nie pada, gdy go potrzebujesz? Gdyby za godzinę lunęło, naprawdę by mi to pomogło.
Reacher zerknął w niebo, było szare i zimne, ale chmury wisiały wysoko, nie wyglądały groźnie. Nie zanosiło się na deszcz.
– Powinnaś mu powiedzieć – stwierdził. Froelich pokręciła głową i spojrzała na niego.
– My tego nie robimy. Po prostu nie.
– No więc powinnaś kazać komuś z jego ludzi, by wezwał go pospiesznie, jakby zdarzyło się coś pilnego. Wtedy będzie musiał podjechać.
Ponownie pokręciła głową.
– To on wszystkim kieruje, sam ustala tempo. Nic nie
jest pilne, chyba że on tak powie.
– No to wyjaśnij mu, że potrzebujecie kolejnych ćwiczeń. Sprawdzacie nową taktykę czy coś w tym stylu.
Zerknęła na niego.
– To chyba mogłabym zrobić. Wciąż jesteśmy na etapie wstępnym. Wolno nam z nim ćwiczyć. Może?
– Spróbuj – poradził. – Powrót jest bardziej niebezpieczny. Ktoś ma parę godzin, by dowiedzieć się o wszystkim.
– Wsiadaj – rzuciła. – Wyglądasz na zmarzniętego.
Reacher okrążył maskę suburbana i wsunął się na fotel
pasażera. Rozpiął kurtkę, pozwalając, by do środka wniknęło rozgrzane powietrze. Siedzieli i patrzyli, póki Armstrong i jego opiekunowie nie zniknęli w budynku Departamentu Pracy. Froelich natychmiast zadzwoniła do biura. Pozostawiła instrukcje, że mają ją poinformować, nim Armstrong cokolwiek zrobi. Następnie wrzuciła bieg, ruszyła na południe i zachód, w stronę wschodniego skrzydła Galerii Narodowej. Tam skręciła w lewo, minęła lśniący staw kapitoliński, i znów w prawo, w Independence Avenue.
– Dokąd jedziemy? – spytał Reacher.
– W sumie donikąd – odparła. – Po prostu zabijam czas.
I próbuję zdecydować, czy powinnam zrezygnować już dzisiaj, czy też dalej się wysilać.
Minęła kolejne muzea, skręciła w lewo, w Czternastą Ulicę. Po prawej ujrzeli Biuro Druków i Grawerunków, oddzielające ich od zbiornika wodnego. Wielki szary budynek. Froelich zatrzymała się przy krawężniku naprzeciw głównego wejścia. Nie wyłączała silnika, stopę trzymała na pedale hamulca. Uniosła głowę i spojrzała w jedno z okien na piętrze.
– Joe spędził tu sporo czasu – rzekła. – Kiedy projektowali nową studolarówkę. Uznał, że jeśli ma ją chronić,
powinien mieć swój wkład w jej powstanie. To było dawno temu.
Wciąż unosiła głowę. Reacher widział linię jej szyi i miejsce, w którym znikała w kołnierzyku bluzki. Milczał.
– Czasem spotykaliśmy się tutaj – ciągnęła Froelich. -
Albo na stopniach pomnika Jeffersona. Wieczorami spacerowaliśmy wokół zbiornika, wiosną, latem.
Reacher zerknął w prawo. Niski pomnik przycupnął pośród nagich drzew, odbijając się w nieruchomej wodzie.
– Kochałam go, wiesz? – dodała Froelich.