Выбрать главу

– Wspomniałaś nazwisko Stuyvesanta?

– Głośno i wyraźnie. Oczywiście je znają, ale nie jestem pewna, czy wiedzą, kim dokładnie jest. Pracują na nocną zmianę, oglądają wyłącznie puste biura, nie ludzi. W ogóle nie zareagowali na jego nazwisko. Na nic nie zareagowali, po prostu tam siedzieli śmiertelnie przerażeni, patrzyli na swych adwokatów i milczeli.

– Kiedyś byłaś lepsza. O ile pamiętam, ludzie jedli ci z ręki.

Skinęła głową.

– Mówiłam, starzeję się. Nie mogłam znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Zresztą ich adwokaci mi nie pozwolili. Cywilny wymiar sprawiedliwości jest bardzo irytujący. Nigdy nie czułam się tak odizolowana od podejrzanych.

Reacher milczał, zerknął na zegarek. – I co teraz? – spytała Neagley.

– Czekamy – odparł.

* * *

Czas płynął powoli. Froelich wróciła po półtorej godziny, meldując, że Armstrong jest bezpieczny w swoim biurze. Przekonała go, by pojechał z nią samochodem. Powiedziała, iż rozumie, że wolałby spacer, ale jej zespół musi jeszcze popracować nad zgraniem wszystkich działań, a nie ma lepszej okazji niż w tej chwili. Naciskała do tego stopnia, że odmowa wydawałaby się kaprysem gwiazdy, a Armstrong nie był taki. Toteż radośnie wsiadł do suburbana. Przejście przez namiot w biurach senackich poszło gładko.

– Teraz zajmij się telefonami – polecił Reacher. -

Sprawdź, czy stało się coś, o czym powinniśmy wiedzieć.

Najpierw zadzwoniła do policji waszyngtońskiej. Dysponowali zwykłą listą przestępstw i wykroczeń, ale żadnego z nich nie dało się uznać za demonstrację nieskuteczności ochrony Armstronga. Froelich przełączyła się na posterunek, do którego trafił szaleniec z chodnika. Wysłuchała długiego raportu na jego temat. Odwiesiła słuchawkę i pokręciła głową.

– Żadnego związku – oznajmiła. – Znają go: iloraz inteligencji poniżej osiemdziesięciu, alkoholik, sypia na ulicach, ledwie umie czytać. Odciski palców też nie pasują. Ma bogate akta, rzuca się na każdego, kogo widział w gazetach, którymi się przykrywa. Coś w rodzaju cyklofrenii. Możemy o nim zapomnieć.

– W porządku – odparł Reacher.

Następnie Froelich otworzyła bazę danych Narodowego Centrum Informacji Kryminalnej i sprawdziła najnowsze

rekordy. Spływały z całego kraju w tempie ponad jeden na sekundę, szybciej, niż zdołałaby je czytać.

– To beznadziejne – uznała. – Musimy zaczekać do północy.

– Albo pierwszej nad ranem – dodała Neagley. – W Bismarck może wydarzyć się coś według czasu środkowoamerykańskiego. Mogą ostrzelać mu dom albo wybić szybę kamieniem.

Froelich zadzwoniła więc do policji w Bismarck i poprosiła o natychmiastowe powiadomienie, gdyby wydarzyło się tam cokolwiek choćby najsłabiej powiązanego z osobą Armstronga. Potem przekazała tę samą prośbę policji stanowej Dakoty Północnej i FBI w całym kraju.

– Może do niczego nie dojdzie – rzekła.

Reacher odwrócił wzrok.

Módl się, aby doszło, pomyślał.

* * *

Około siódmej wieczorem budynek zaczął się wyludniać. Większość osób widocznych na korytarzach wędrowała w stronę głównego wyjścia. Mieli na sobie płaszcze, w rękach dźwigali torby i teczki.

– Wymeldowaliście się z hotelu? – spytała Froelich.

– Tak – rzekł Reacher.

– Nie – powiedziała Neagley. – Jestem nieznośnym gościem.

Froelich zawahała się, jakby lekko urażona. Reachera jednak nie zdziwiły słowa Neagley. Jego koleżanka była osobą ceniącą samotność, zawsze trzymała się z boku, nie wiedział dlaczego.

– Dobrze – mruknęła Froelich. – Ale powinniśmy zrobić

sobie przerwę, odpocząć, spotkać później. Podrzucę was,

a potem spróbuję bezpiecznie odwieźć Armstronga do domu.

Razem zjechali do garażu, Froelich odpaliła silnik suburbana i zawiozła Neagley do hotelu. Reacher poszedł wraz z nią aż do recepcji i odebrał swoje ubrania z Atlantic City. Wraz ze starymi butami, szczoteczką do zębów i maszynką do golenia tkwiły w czarnym worku na śmieci, który zabrał z wózka pokojówki. Boy hotelowy patrzył na niego wzgardliwie, ale Reacher się nie przejął. Zresztą portier i tak zaniósł torbę do suburbana. Tam Reacher odebrał mu ją i wręczył dolara napiwku. Potem usiadł z powrotem obok Froelich. Na dworze było zimno, ciemno i wilgotno. Samochody poruszały się leniwie we wszechobecnych korkach. Przed sobą widzieli długie linie oślepiających czerwonych świateł stopu, naprzeciwko równie długie linie jasnych, białych reflektorów. Jechali na południe mostem Jedenastej Ulicy i dalej poprzez labirynt ulic aż do domu Froelich, która zatrzymała samochód, blokując uliczkę. Nie wyłączając silnika, zdjęła z breloczka klucz od domu, wręczyła go Reacherowi.

– Wrócę za parę godzin – oznajmiła. – Rozgość się.

Reacher zabrał worek, wysiadł i odprowadził ją wzrokiem. Froelich skręciła w prawo, zamierzała zatoczyć pętlę i wrócić innym mostem. Wkrótce zniknęła mu z oczu. Przeszedł przez chodnik, otworzył drzwi frontowe. W domu było ciepło i ciemno, w powietrzu unosił się zapach perfum właścicielki. Reacher zamknął za sobą drzwi, pomacał w poszukiwaniu włącznika. Na niewielkiej komodzie zapłonęła słaba żarówka, osłonięta żółtym abażurem, dająca miękkie, łagodne światło. Położył obok niej klucz, worek cisnął pod schody i wszedł do salonu. Zapalił światło, przeszedł do kuchni, rozejrzał się.

Za drzwiami dostrzegł stopnie wiodące do piwnicy. Przez sekundę stał bez ruchu, czując ukłucie rutynowej

ciekawości. Był to wyuczony odruch, podobnie jak oddychanie. Ale czy uprzejmość pozwala przeszukać dom gospodarza, bo tak nakazuje nawyk? Oczywiście, że nie. Nie potrafił jednak oprzeć się pokusie. Zszedł schodami, zapalając po drodze światła. Sama piwnica okazała się ciemnym pomieszczeniem o gładkich betonowych ścianach. Stał w niej piec i filtr do wody, pralka i elektryczna suszarka, regały, stare walizki, mnóstwo najróżniejszych śmieci, ale nic ważnego. Wrócił na górę, zgasił światła. Naprzeciw schodów, obok kuchni, dostrzegł kolejne pomieszczenie, za duże na szafę, za małe na pokój. Może kiedyś mieściła się w nim spiżarka. Teraz wyposażono je jak niewielkie domowe biuro. Krzesło na kółkach, biurko, półki, wszystkie na oko liczące sobie kilka lat. Wyglądały jak tanie wersje mebli biurowych, mocno już zużyte, może kupione z drugiej ręki. Na biurku stał komputer, także dość stary, grubym kablem połączony z drukarką atramentową. Reacher wrócił do kuchni.

Sprawdził tam wszystkie miejsca, w których kobiety zwykle coś ukrywają, i znalazł pięćset dolarów w różnych banknotach, schowane w kamionkowym garnku na najwyższej szafie kredensu. Gotówka na czarną godzinę, może jeszcze z czasu pluskwy roku dwutysięcznego. W szufladzie, starannie przykrytą stosem śniadaniowych mat, odkrył też dziewięciomilimetrową berettę M9, starą, podrapaną, poplamioną zaschniętym smarem. Prawdopodobnie broń z demobilu, przekazana do innego departamentu. Bez wątpienia należała do Secret Service. Pistolet nie był naładowany, brakowało magazynka. Reacher otworzył następną szufladę po lewej i jego dłoń spoczęła na czterech magazynkach ułożonych w szeregu pod rękawicą kuchenną. Wszystkie były załadowane standardowymi pociskami

w metalowych płaszczach. Dobre wieści i złe wieści. Kryjówkę wybrała mądrze: broń wyciągasz prawą ręką, magazynek lewą. Ergonomiczne. Ale przechowywanie pełnych magazynków to kiepski pomysł. Gdy leżą zbyt długo, sprężyna magazynka słabnie i przestaje prawidłowo działać. Zużyte sprężyny to najczęstszy powód zablokowania broni. Lepiej przechowywać pistolet z jednym pociskiem w komorze, a pozostałe trzymać luzem. Można strzelić prawą ręką, lewą wsuwając kule do pustego magazynka. To nieco wolniejsze, ale znacznie lepsze niż sytuacja, gdy po naciśnięciu spustu słyszy się jedynie głuchy szczęk.