Выбрать главу

Froelich przeszła bokiem do salonu.

– Nie wiem – odparła. – Chyba zjeść obiad. Czekałeś? Poszedł za nią.

– Tak – powiedział. – Czekałem.

– Jesteś do niego bardzo podobny.

– Wiem.

– Wiesz, co mam na myśli?

Reacher skinął głową.

– Widzisz we mnie część tego, co widziałaś też w nim.

– Ale czy jesteś taki jak on?

Wiedział dokładnie, o co pyta. Czy tak samo patrzy na świat, ma podobny gust, pociągają go podobne kobiety?

– Jak już mówiłem – odparł – są między nami podobieństwa i są różnice.

– To nie jest odpowiedź.

– On nie żyje – oznajmił Reacher. – Tu masz odpowiedź.

– A gdyby żył?

– Wówczas wiele rzeczy wyglądałoby inaczej.

– Przypuśćmy, że w ogóle bym go nie znała, że zdobyłabym skądinąd twoje nazwisko.

– Wtedy pewnie by mnie tu nie było.

– A gdybyś jednak był?

Spojrzał na nią, odetchnął głęboko, wstrzymał powietrze w płucach i wypuścił powoli.

– W takim wypadku wątpię, abyśmy stali tu i rozmawiali o obiedzie.

– Może nie byłbyś substytutem – rzekła. – Może to ty jesteś ten właściwy, a Joe był substytutem.

Reacher milczał.

– To wszystko jest strasznie dziwne – mruknęła. – Nie możemy tego robić.

– Nie – zgodził się. – Nie możemy.

– Minęło tyle czasu, sześć lat.

– Z Armstrongiem wszystko w porządku?

– Tak – odpowiedziała. – Wszystko w porządku.

Reacher milczał.

– Pamiętaj, że zerwaliśmy ze sobą rok przed jego śmiercią. Nie jestem pogrążoną w rozpaczy wdową czy kimś

w tym rodzaju.

Nie odpowiedział.

– A ty też nie przypominasz pogrążonego w smutku brata

– dodała. – Prawie go nie znałeś.

– Jesteś za to wściekła?

Skinęła głową.

– Był samotny, potrzebował kogoś. No więc tak, jestem trochę wściekła.

– Nie tak bardzo jak ja.

Froelich milczała. Uniosła rękę i zerknęła na zegarek. Gest ten zaskoczył Reachera, toteż również sprawdził godzinę. Mała wskazówka pokazała 9:30. W tym momencie w stojącej w przedpokoju otwartej torebce odezwał się telefon. Jego dzwonek zabrzmiał ogłuszająco.

– To moi ludzie – wyjaśniła Froelich – z domu Armstronga.

Cofnęła się do przedpokoju, pochyliła i odpowiedziała. Rozłączyła się bez słowa.

– Cisza i spokój. Prosiłam, by dzwonili co godzinę.

Reacher przytaknął. Froelich unikała jego wzroku. Chwila minęła.

– Powtórka z chińszczyzny? – spytała.

– Pasuje – odparł. – To samo.

Froelich zadzwoniła z kuchni do restauracji, po czym zniknęła na górze, by wziąć prysznic. Reacher zaczekał w salonie. Kiedy zjawił się dostawca, odebrał od niego jedzenie. Po chwili Froelich zeszła, usiedli naprzeciw siebie przy kuchennym stole. Zaparzyła kawę i powoli, w milczeniu wypili po dwa kubki. Dokładnie o wpół do jedenastej

znów zadźwięczał telefon. Froelich położyła go obok na blacie i odpowiedziała natychmiast. Krótka wiadomość.

– Spokój – oznajmiła. – Wszystko gra.

– Przestań się martwić – poradził. – Nie zorganizują nalotu, by go załatwić.

Froelich uśmiechnęła się nagle. – Pamiętasz Harry'ego Trumana?

– Mój ulubiony prezydent – wyznał Reacher. – Z tego, co mi wiadomo.

– Nasz też, z tego, co nam wiadomo. Pewnego razu, gdzieś w roku 1950, w Białym Domu urządzono remont i Truman mieszkał w Blair House, po drugiej stronie Pennsylvania Avenue. Dwóch facetów próbowało go zabić. Jednego zgarnęli gliniarze na ulicy, drugi dotarł do drzwi. Nasi ludzie musieli odciągać od niego Trumana. Upierał się, że odbierze mu spluwę i wsadzi w dupę.

– Truman już taki był.

– O tak. Powinieneś usłyszeć kilka historyjek.

– Czy Armstrong też będzie taki?

– Możliwe. To zależy od danej chwili. Jest dość spokojny, ale to nie tchórz. I widziałam, że potrafi się wściec.

– No i wygląda na twardziela.

Froelich przytaknęła, spoglądając na zegarek.

– Powinniśmy wracać do biura, sprawdzić, czy coś się

gdzieś stało. Ty zadzwoń do Neagley, ja posprzątam. Po

wiedz, żeby była gotowa za dwadzieścia minut.

* * *

Przed 23:15 znaleźli się z powrotem w biurze. Żadnych wiadomości. Policja waszyngtońska nie miała dla nich nic ciekawego, podobnie Dakota Północna i FBI. Do bazy danych Narodowego Centrum Informacji Kryminalnych wciąż spływały informacje. Froelich zaczęła sprawdzać

raporty z całego dnia. Nie znalazła niczego ciekawego. O 23:30 zadzwoniła komórka. W Georgetown nadal panowała cisza i spokój. Froelich wróciła do komputera. Nic. Czas płynął, nadeszła północ. Po poniedziałku nastał wtorek. W biurze zjawił się Stuyvesant. Po prostu stanął w drzwiach, tak jak wcześniej. Nic nie powiedział. Jedyne krzesło w pomieszczeniu należało do Froelich. Stuyvesant oparł się o framugę, Reacher siedział na podłodze, Neagley przysiadła na szafce.

Froelich odczekała dziesięć minut i zadzwoniła do policji waszyngtońskiej. Nic dla niej nie mieli. Skontaktowała się z budynkiem Hoovera. FBI twierdziło, że na wschodzie przed północą nie zdarzyło się nic ważnego. Powróciła do monitora. Od czasu do czasu otwierała raport, lecz ani Stuyvesant, ani Reacher, ani Neagley w żaden sposób nie potrafili powiązać kolejnych wydarzeń z osobą Armstronga. Zegar przeskoczył na pierwszą w nocy, północ według czasu środkowoamerykańskiego. Froelich zadzwoniła na posterunek w Bismarck, nic dla niej nie mieli. Połączyła się z policją stanową Dakoty Północnej. Nic. Ponownie sprawdziła w FBI. W ciągu ostatnich sześćdziesięciu minut z lokalnych biur nie spłynęło nic interesującego. W końcu odłożyła słuchawkę i odsunęła się od biurka. Odetchnęła z ulgą.

– Cóż, to tyle – rzekła. – Nic się nie wydarzyło.

– Wspaniale – ucieszył się Stuyvesant.

– Nie – nie zgodził się Reacher. – Wcale nie wspaniale. To najgorsza wiadomość, jaką mogliśmy otrzymać.

8

Stuyvesant poprowadził ich prosto do sali konferencyjnej. Neagley szła obok Reachera, przez wąskie korytarze, tuż przy jego ramieniu.

– Świetny garnitur – szepnęła.

– To mój pierwszy – odszepnął. – Myślisz to samo co ja?

– Dokładnie to samo i pewnie oboje tak samo stracimy zaraz pracę. To znaczy, jeśli uważasz podobnie.

Korytarz skręcił, szli dalej. Stuyvesant zatrzymał się w końcu i gestem zaprosił ich do sali. Wszedł ostatni, zamknął drzwi, zapalił światło. Reacher i Neagley usiedli razem po jednej stronie długiego stołu. Stuyvesant zajął miejsce obok Froelich po przeciwnej. Zupełnie jakby się spodziewał, że rozmowa może doprowadzić do spięcia.

– Wyjaśnijcie mi to – polecił.

Sekunda ciszy.

– To z pewnością nie robota kogoś z wewnątrz – oznajmiła Neagley.

Reacher przytaknął.

– Choć sami okłamywaliśmy się, sądząc, że mamy do

czynienia z jednym albo z drugim, cały czas chodziło o jedno i drugie naraz. Ale był to dość użyteczny skrót myślowy. Prawdziwe pytanie brzmiało: jakie są proporcje. Czy

to przede wszystkim robota kogoś z wewnątrz z niewielką pomocą zewnętrzną. Czy też odwrotnie, kogoś z zewnątrz, komu pomaga ktoś z waszych.

– A pomoc to…? – spytał Stuyvesant.

– Potencjalny sprawca z wewnątrz potrzebował odcisku kciuka nie należącego do niego. Potencjalny zamachowiec spoza firmy musiał dostarczyć do budynku drugi list.

– I uznaliście, że to ktoś z zewnątrz? Reacher ponownie skinął głową.

– A to absolutnie najgorsza wiadomość, jaką mogliśmy