– Ale się nie stanie – upierała się.
– Powiedz mi, że cię do tego nie zmuszam.
– Robię to z własnej, nieprzymuszonej woli.
Skinął głową.
– Ruszajmy więc.
Ruszyli w drogę. Płatki śniegu tańczyły w promieniach reflektorów, szybując lekko z zachodu, rozbłyskując w świetle i znikając w półmroku. Były wielki, suche, pyliste. Wąska droga wiła się w lewo i w prawo. Samochód podskakiwał na wyboistej nawierzchni. Nawet w ciemnościach czuli, że otacza ich przestrzeń tak olbrzymia, iż wysysa dźwięki wydawane przez samochód, które rozpływały się w nieskończoności. Jechali w jasnym tunelu ciszy, przeskakując od jednego samotnego płatka śniegu do następnego.
– Przypuszczam, że w Casper mają posterunek policji -
zauważył Reacher.
Neagley kiwnęła głową znad kierownicy.
– Może koło setki pracowników. Casper jest niemal tak duże jak Cheyenne czy może Bismarck.
– A Grace należy do ich rewiru – dodał Reacher.
– Ich i policji stanowej.
– Toteż jeśli znajdziemy tam innych policjantów, będą to nasi ludzie.
– Nadal jesteś pewien, że to gliniarze?
Skinął głową.
– Tylko w ten sposób wszystko nabiera sensu. Pierwszy kontakt z Nendickiem i Andrettim w barach policyjnych, znajomość bazy danych NCIK, dostęp do broni rządowej, a także to, jak wszędzie udawało im się przeniknąć. Tłum, zamieszanie, złota odznaka wystarczy, by przejść każdą blokadę. A jeśli Armstrong ma rację i ich ojciec był gliną, to całkiem niezła prognoza. Ten zawód się dziedziczy, tak jak zawód żołnierza.
– Mój ojciec nie służył w armii.
– Ale mój tak. Proszę: pięćdziesiąt procent. To lepiej niż w innych zawodach. A wiesz, co ostatecznie mnie przekonało?
– Co?
– Coś, co powinniśmy byli dostrzec dawno temu, ale
zupełnie to zlekceważyliśmy. Banda ślepców. Dwaj nieżyjący Armstrongowie. Jak, do diabła, można znaleźć dwóch
białych facetów o jasnych włosach i niebieskich oczach,
w odpowiednim wieku, z odpowiednimi twarzami i, przede
wszystkim, imionami i nazwiskami? Trudna sprawa, ale
im się udało. Istnieje praktycznie tylko jedno źródło zdobycia takich informacji: ogólnokrajowa baza Departamentu
Pojazdów Mechanicznych. Informacje z praw jazdy, nazwiska, adresy, daty urodzenia, zdjęcia. Wszystko tam jest,
wszystko, czego trzeba. I nikt nie ma do niej dostępu poza
policjantami, którzy mogą z niej korzystać w każdej chwili.
Neagley milczała przez moment.
– Zgoda. To faktycznie policjanci – przyznała. – O tak. A my cierpimy na martwicę mózgu. Powinniśmy odgadnąć to we wtorek
– Ale policjanci już dawno temu usłyszeliby przecież o Armstrongu, prawda?
– Niby czemu? Policjanci mają swój mały zamknięty świat.
Poza tym są tacy jak inni ludzie. Gdybyś pracowała w prowincjonalnym komisariacie w stanie Maine bądź na Florydzie czy na przedmieściach San Diego, być może znałabyś
nazwisko obrońcy New York Giants czy środkowego z Chicago White Sox, ale z pewnością nie słyszałabyś o młodszym
senatorze z Dakoty Północnej. Chyba że miałabyś świra na
punkcie polityki. Większości ludzi to jednak nie dotyczy.
Neagley jechała dalej. Daleko po prawej, na wschodzie, wąskie pasmo nieba stało się odrobinę jaśniejsze niż wcześniej. Nabrało barwy ciemnego grafitu, otoczonego nieprzeniknioną czernią. Śnieg padał nadal, spokojnie, bez zmian. Wielkie leniwe płatki napływały znad gór, szybując poziomo, czasem unosiły się lekko.
– O jakim miejscu mówimy? – spytała. – Maine, Florydzie, San Diego? Musimy wiedzieć, bo jeśli tu przylecą, nie będą mogli zabrać ze sobą broni.
– Kalifornia daje spore możliwości – odparł Reacher. -Oregon nie. Nie ujawniliby się przed Armstrongiem, gdyby wciąż mieszkali w Oregonie. Możliwa jest Nevada albo Utah i Idaho. Wszędzie indziej to już za daleko.
– Za daleko? Na co?
– By znaleźć się w rozsądnej odległości od Sacramento. Ile wytrzymuje skradziony pojemnik z lodem?
Neagley milczała.
– Nevada, Utah albo Idaho – ciągnął Reacher. – Oto moje
domysły. Nie Kalifornia. Myślę, że woleli, by od miejsca,
w którym zdobyli kciuk, dzieliła ich granica stanu. To poprawia samopoczucie. Uważam, że do Sacramento mają
najwyżej dzień jazdy. Co oznacza dzień jazdy stąd, tyle że
w przeciwną stronę. Krótko mówiąc, myślę, że przyjadą
samochodem, uzbrojeni po zęby.
– Kiedy?
– Dziś, jeśli mają choć odrobinę rozsądku.
– Kij wysłano z Utah – przypomniała Neagley.
Reacher kiwnął głową.
– Dobra, skreślamy Utah. Wątpię, by wysyłali cokolwiek ze swojego stanu.
– Czyli Idaho albo Nevada – podsumowała Neagley. -Lepiej sprawdzajmy rejestracje.
– To atrakcja turystyczna. Będzie tu wiele pozastanowych tablic. Na przykład my mamy tablice z Kolorado.
– Jak zechcą to zrobić?
– Edward Fox – odparł Reacher. – Chcą przeżyć i nieźle sobie radzą z karabinem. Sto dwadzieścia metrów w Minnesocie. Dziewięćdziesiąt w Waszyngtonie. Będą go chcieli zastrzelić w drzwiach kościoła lub w podobnym miejscu. Może na cmentarzu? Obok czyjegoś nagrobka?
Neagley zwolniła i skręciła w prawo w drogę 220. Ta szosa miała lepszą, szerszą i nowszą nawierzchnię. Obok niej wiła się rzeka. Niebo na wschodzie cały czas jaśniało. Przed sobą widzieli odległą łunę miasta Casper leżącego trzydzieści kilometrów na północ. Śnieg wciąż napływał falami z zachodu, leniwy, powolny.
– Jaki mamy plan? – spytała Neagley.
– Musimy sprawdzić teren – odparł Reacher.
Zerknął w bok przez okno. Od wyjazdu z Denver widział jedynie ciemność.
Zatrzymali się na stacji benzynowej pod Casper. Kupili benzynę, napili się kawy, skorzystali z toalety. Potem Reacher zajął miejsce za kierownicą. Skręcił w drogę 87, wychodzącą z miasta na północ. Przez ponad czterdzieści kilometrów jechał szybko, bo droga 87 była jednocześnie
autostradą między stanową 1-25, szeroką i wygodną. Przyspieszył też, bo byli spóźnieni. Na wschodzie płonęły zorze poranka, a oni jeszcze nie dotarli do Grace. Niebo było różowe i piękne, poziome promienie wschodzącego słońca oświetlały zbocza gór na zachodzie. Ich droga wiodła między wzgórzami. Po prawej, na wschodzie, aż do Chicago ciągnęły się płaskie równiny, po lewej, w dali, widać było kilkukilometrowe wierzchołki Gór Skalistych. Na najniższych zboczach dostrzegli białe cętki, szczyty pokrywał biały śnieg i siatka szarych skał. Przez kilka kilometrów po obu stronach drogi rozciągała się wyżynna pustynia. Niskie krzewy i brązowa trawa połyskiwały fioletem w promieniach porannego słońca.
– Byłeś tu już kiedyś? – spytała Neagley.
– Nie – przyznał.
– Musimy skręcić – oznajmiła. – Niedługo, na wschód, w stronę Thunder Basin.
Reacher powtórzył w głowie tę nazwę, bo spodobało mu się jej brzmienie. Thunder Basin. Kotlina Gromu.
Po jakimś czasie zjechał z autostrady w wąską wiejską drogę. Drogowskazy wskazywały Midwest i Edgerton. Od wschodu pusta przestrzeń malała. Wysokie na trzydzieści metrów sosny rzucały stumetrowe cienie. Od czasu do czasu na pustkowiach dostrzegali ślady starych fabryk i zakładów, masywne kamienne fundamenty i plątaninę starego złomu.
– Ropa – oznajmiła Neagley. – I węgiel. Wszystkie zamknięto osiemdziesiąt lat temu.
– Okolica wygląda strasznie płasko – mruknął Reacher.
Wiedział jednak, że to tylko złudzenie. Wiszące nisko słońce ukazywało szczeliny i pęknięcia, a także niewielkie