wzniesienia – nic w porównaniu z górami po lewej, ale z całą pewnością nie płaskie. Znajdowali się na terenie przejściowym, w miejscu, w którym kończą się góry, a zaczyna wyżyna. Geologiczne wstrząsy sprzed miliona lat pofałdowały teren aż do Nebraski; fałdy zastygły, z czasem zapewniając dość osłony dla miliona różnych osób.
– Potrzebny nam zupełnie płaski kawałek – oznajmiła
Neagley.
Reacher przytaknął znad kierownicy.
– Oprócz jednego wzgórza, sto metrów od miejsca, w którym będzie Armstrong. I drugiego, kolejne sto metrów dalej. Stamtąd możemy wszystko obserwować.
– To nie będzie aż tak łatwe.
– Nigdy nie jest – przypomniał Reacher.
Jechali dalej kolejną godzinę, zmierzając przez pustkę na północny wschód. Słońce wynurzyło się już spoza horyzontu. Na niebie pozostały pasma różu i fioletu. Za ich plecami Góry Skaliste lśniły odbitym blaskiem. Przed sobą, nieco po prawej, widzieli wzburzony ocean traw. W powietrzu nie czuło się już śniegu. Wielkie leniwe płatki zniknęły.
– Skręć tutaj – poleciła Neagley.
– Gdzie? – Zwolnił, zatrzymał się i rozejrzał w poszukiwaniu zjazdu. Zwykła droga gruntowa, prowadząca na południe, na odludne pustkowia. – Jest tam miasto? – spytał.
– Według mapy, owszem – odparła Neagley.
Reacher cofnął samochód i skręcił. Droga półtora kilometra wiła się między sosnami, po czym wynurzyła się z lasu. I znów ujrzeli upojny widok pustkowia.
– Jedź dalej – rzuciła Neagley.
Jechali. Trzydzieści kilometrów, czterdzieści pięć. Droga wznosiła się i opadała. Potem wspięła się wyżej. Przed sobą widzieli siedemdziesięciopięciometrowe zagłębienie w ziemi, kotlinę pełną trawy i szałwii. Droga przecinała ją linią prostą niczym cienka ołówkowa kreska. W węższym punkcie przekraczała też rzekę. Kolejne dwie drogi wiodły znikąd do mostu. Tu i tam stały maleńkie budynki. Wszystko to przypominało dużą literę K, ozdobioną kropkami oznaczającymi domy w miejscach, w których spotykały się duże kreski.
– Oto Grace w stanie Wyoming – oznajmiła Neagley. -
W miejscu, gdzie droga przecina południową odnogę rzeki Cheyenne.
Reacher zwolnił i zatrzymał yukona, zaparkował na poboczu, skrzyżował ręce na kierownicy. Pochylił się naprzód, opierając podbródek na dłoniach, i spojrzał przed siebie.
– Powinniśmy przyjechać konno – rzekł.
– W białych kapeluszach – dodała Neagley. – Uzbrojeni w kolty.
– Wolę jednak steyry – odparł Reacher. – Od ilu stron można wjechać do miasta?
Neagley przesunęła palcem po mapie.
– Z południa albo z północy – rzekła. – Tą drogą. Pozostałe dwie prowadzą donikąd, kończą się w szczerym polu. Może dawniej były tam rancza.
– Którędy przyjadą przeciwnicy?
– Jeśli z Nevady, od południa. Jeśli z Idaho, z północy. Nie możemy zatem zostać tutaj i blokować drogi.
– Może już tam są.
Jeden z budynków odcinał się małą białą plamką pośród kwadratu zieleni. Kościół Froelich, pomyślał Reacher. Otworzył drzwi i wysiadł z wozu. Podszedł do tyłu, sięgnął
do bagażnika i wrócił z lunetką do obserwacji ptaków. Przypominała połówkę wielkiej lornetki. Oparł ją o otwarte drzwi i przyłożył do oka.
System soczewek sprawił, że obraz stał się płaski i ziarnisty, podskakiwał i drżał przy każdym uderzeniu serca. Reacher ustawił ostrość. Po chwili miał już wrażenie, że patrzy w dół na miasto z odległości niecałego kilometra. Wąskie koryto rzeki, kamienny most, gruntowe drogi. Więcej budynków, niż z początku sądził. Kościół stał samotnie na wypielęgnowanej działce wewnątrz dolnej części litery K. Miał kamienne fundamenty, na których wzniesiono budynek z białego drewna. Idealnie pasowałby do stanu Massachusetts. Tereny kościelne rozszerzały się, na południu wśród skoszonej trawy sterczały nagrobki.
Na południe od cmentarza stało ogrodzenie. Za nim skupisko piętrowych budynków z cedrowego drewna, ustawionych pod przypadkowymi kątami. Na północ od kościoła miasteczko wyglądało podobnie. Domy, sklepy, stodoły. Wzdłuż ramion litery K stały kolejne budynki, niektóre pomalowane na biało. W centrum miasta zabudowa stawała się gęściej sza, im dalej, tym rzadsza. Czysta, błękitna rzeka płynęła na północny wschód poprzez morze traw. Tu i tam stały zaparkowane samochody i furgonetki, chodnikami wędrowali nieliczni przechodnie. Na oko oszacował, że w miasteczku mieszka kilkaset osób.
– Kiedyś pewnie była to osada hodowców bydła -mruknęła Neagley. – Kolej dociągnięto aż do Casper, przez Douglas. Zapewne przepędzano stada sto kilometrów na południe i stamtąd odbierano.
– To co robią teraz? – spytał Reacher.
Gdy się odezwał, widoczne przez lunetę miasteczko się zakołysało.
– Nie mam pojęcia – odparła. – Może wszyscy inwestują w Sieci.
Podał jej lunetkę, Neagley poprawiła ostrość i popatrzyła przed siebie. Widział, jak lunetka porusza się odrobinę w górę, w dół i na boki.
– Zaczają się od południa – oznajmiła. – Przed pogrzebem cały ruch będzie się skupiał na południe od kościoła. Sto metrów dalej stoi parę starych stodół. To naturalna osłona.
– Jak zaplanują ucieczkę?
Lunetka przesunęła się ćwierć centymetra w prawo.
– Będą oczekiwali blokad na południu i północy – oznajmiła. – Miejscowych gliniarzy, to jasne. Może przedostaliby się, wymachując odznakami, ale nie liczyłabym na to. Sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Zamęt, owszem, ale nie będzie tłumów.
– Więc jak?
– Wiem, jak ja bym to zrobiła – odparła. – Całkowicie zignorowałabym drogi i pojechała przez łąki, prosto na zachód. Sześćdziesiąt kilometrów otwartej przestrzeni wozem z napędem na cztery koła i jest się na autostradzie. Wątpię, by komisariat w Casper dysponował helikopterem. Tak samo drogówka. W całym stanie są tylko dwie autostrady.
– Armstrong przyleci śmigłowcem – przypomniał Reacher. – Zapewne z bazy lotniczej w Nebrasce.
– Ale jego śmigłowcem nie będą ścigać sprawców. Wywiezie go albo przetransportuje do szpitala. Z pewnością mają na taką okoliczność procedury postępowania.
– Drogówka sprawdzałaby autostradę na północy i południu. Mieliby na to godzinę.
Neagley opuściła lunetkę i skinęła głową.
– Przewidziałabym to. Przejechałabym przez autostradę i z powrotem zjechała z drogi. Na zachód od autostrady rozciąga się piętnaście tysięcy kilometrów kwadratowych pustki pomiędzy Casper i rezerwatem Rzeki Wiatrów. Teren ten przecina tylko jedna duża droga. Nim ktoś wezwałby helikopter i rozpocząłby poszukiwania, już dawno zdążyliby zniknąć.
– Śmiały plan.
– Ja bym się na niego zdecydowała – oznajmiła Neagley.
Reacher się uśmiechnął.
– Wiem, że ty byś to zrobiła. Pytanie brzmi: co zrobią oni. Zastanawiam się, czy nie rzucą raz okiem i nie zawrócą.
– Nieważne. Zgarniemy ich, gdy będą patrzeć. Nie musimy ich łapać na gorącym uczynku.
Reacher wsiadł z powrotem do wozu.
– Bierzmy się do pracy.
Kotlina okazała się bardzo płytka. Po pokonaniu trzydziestu kilometrów obniżyli się może o trzydzieści metrów. Droga, mimo iż gruntowa, była twardo ubita, gładka jak szkło i starannie oczyszczona. Reacher przypuszczał, że naprawiano ją co roku po spłynięciu zimowych śniegów i wiosennych deszczów. Takimi drogami toczyły się fordy model T w filmach dokumentalnych. Zbliżając się do miasta, lekko skręcała, tak by most mógł przeciąć rzekę dokładnie pod kątem prostym.
Sam most stanowił najwyraźniej geograficzny środek miasta. Obok stał sklep wielobranżowy, oferujący także usługi pocztowe i śniadania. Na tyłach mieściła się kuźnia, w której zapewne w dawnych czasach naprawiano sprzęt z okolicznych rancz. Było tam też biuro dostawcy żywności i sklep metalowy. Stacja benzynowa z jedną pompą i