napisem: „Wiosenny remont”. Chodniki zrobiono z drewna, tego samego co frontony budynków. Przypominały żeglarskie pomosty na powierzchni ziemi. Spokojny, żylasty mężczyzna ładował zakupy na tył furgonetki.
– Nie przyjadą tutaj – oznajmił Reacher. – To najbardziej odsłonięte miejsce, jakie w życiu widziałem.
Neagley pokręciła głową.
– Nie będą o tym wiedzieć, póki sami nie zobaczą. Mogą
wyjechać po dziesięciu minutach, ale dziesięć minut wystarczy.
– Gdzie się zatrzymamy?
Wskazała ręką.
– Tam.
Reacher ujrzał prosty budynek z czerwonego drewna cedrowego. Pod wieloma małymi oknami wisiał szyld z napisem: „Czyste pokoje”.
– Super – mruknął.
– Pokrąż trochę – poprosiła Neagley. – Wyczujmy to miejsce.
Litera K daje tylko cztery możliwe kierunki zwiedzania, a oni sprawdzili już odcinek północny. Reacher cofnął się do mostu, skręcił na północny wschód, wzdłuż rzeki. Wzdłuż drogi stało osiem domów, cztery po każdej stronie. Potem, po niecałym kilometrze, trasa zwęziła się, tworząc kiepską, wyboistą dróżkę. Po lewej wśród traw ujrzeli ogrodzenie z drutu kolczastego. Drugie, takie samo, po prawej.
– Rancza – zauważyła Neagley.
Same rancza mieściły się wyraźnie wiele kilometrów stąd. W dali widzieli fragmenty drogi, gdy wznosiła się i opadała na niskich wzgórzach. Reacher zawrócił, skręcił na krótki odcinek południowo-wschodni. Więcej domów,
ciaśniej ustawionych. Poza tym jednak wszystko wyglądało podobnie. Po krótkim czasie droga zwężała się i biegła naprzód, w dal. Ujrzeli następne ogrodzenia z drutu kolczastego i tajemniczą drewnianą szopę pozbawioną drzwi. Wewnątrz stała zardzewiała furgonetka otoczona wysoką, białą trawą. Wyglądała, jakby zaparkowano ją tam jeszcze za prezydentury Richarda Nixona.
– Dobra, jedziemy na południe – rzuciła Neagley. – Obejrzymy kościół.
Południowa część drogi miała sto kilometrów długości i wiodła do Douglas. Pokonali pierwszych pięć. Z tej strony do miasta doprowadzono prąd i linie telefoniczne. Przewody wisiały na nasmołowanych słupach, skręcając w dali, podążając za drogą. Minęli kościół i cmentarz, skupisko cedrowych budynków, parę opuszczonych obór. Następnie jakieś dwadzieścia, trzydzieści małych domków. A potem miasto się skończyło. Przed sobą widzieli niekończące się łąki. Nie były jednak płaskie – dziesięć tysięcy lat wiatrów i deszczu wyżłobiło w nich zagłębienia i szczeliny. Ziemia falowała łagodnie, w górę, w dół, w górę, w dół, opadając maksymalnie mniej więcej cztery metry, niczym leniwe fale oceaniczne, wszystkie ze sobą połączone. Porastała je wysoka na metr trawa, brązowa, zeschnięta i krucha, kołysana nieustającym lekkim wiatrem.
– Można by tu ukryć pułk piechoty – zauważyła Neagley.
Reacher zawrócił, podjechał i zaparkował obok cmentarza. Sam kościół bardzo przypominał ten pod Bismarck: podobny stromy dach nad nawą, podobna kanciasta, solidna wieża. Na górze wieży zegar, kurek, flaga oraz piorunochron. Budynek był biały, ale nie tak jasny. Reacher zerknął na zachód i ujrzał szare chmury gromadzące się ponad odległymi górami.
– Wkrótce spadnie śnieg.
– Stąd niczego nie widać – odparła Neagley.
Miała rację. Kościół wzniesiono na samym dnie doliny rzecznej. Jego fundamenty były zapewne najniżej położoną budowlą w mieście. Widzieli jakieś sto metrów północnego odcinka drogi, tyle samo południowego. Później znikała z oczu za wzniesieniem.
– Nim się zorientujemy, wjadą nam wprost na głowy -
oznajmiła Neagley. – Musimy ich dostrzec z daleka.
Reacher przytaknął. Otworzył drzwi, wysiadł z samochodu. Neagley do niego dołączyła. Razem ruszyli w stronę kościoła. Powietrze było zimne i suche, pod ich stopami chrzęściła martwa trawa, zupełnie jakby zaczynała się już zima. Jedną z kwater odgrodzono bawełnianą taśmą. Leżała na zachód od kościoła, pośród dziewiczej trawy na końcu rzędu starych nagrobków. Reacher skręcił i ujrzał cztery groby Froelichów. Wkrótce dołączy do nich piąty. Spojrzał na prostokąt taśmy i wyobraził sobie dziurę, głęboką, kanciastą, ciemną.
Potem cofnął się i obejrzał. Naprzeciw kościoła, po wschodniej stronie drogi, rozciągała się duża, płaska parcela, dość duża, by mógł wylądować na niej helikopter. Wyobraził sobie, jak się obniża do wtóru łoskotu rotorów, obraca w powietrzu, tak by drzwi pasażera wychodziły na kościół, siada. Wyobraził sobie wyskakującego zeń Armstronga, przecinającego drogę, podchodzącego do kościoła. Ksiądz zapewne powita go przy drzwiach. Przesunął się na bok, stając w miejscu, w którym być może zatrzyma się Armstrong. Uniósł wzrok, badając teren na południe i zachód. Złe wieści. Teren się wznosił. Po stu pięćdziesięciu metrach ujrzał zafalowania i cienie wśród rozkołysanych traw, oznaczające zagłębienia i pęknięcia ziemi. Dalej kolejne, aż po widnokrąg.
– Jak myślisz, jacy są dobrzy?
Neagley wzruszyła ramionami.
– Zawsze są lepsi bądź gorsi, niż się spodziewasz. Jak dotąd wykazali się pewną sprawnością. Przy strzale w dół w rozgrzanym powietrzu, przez trawę, daję im maksymalnie pięćset metrów.
– Jeśli chybią Armstronga, trafią kogoś innego.
– Stuyvesant powinien ściągnąć tu helikopter obserwacyjny. Kąt jest beznadziejny, z powietrza widać wszystko.
– Armstrong mu nie pozwoli – przypomniał Reacher. -Ale przecież mamy jedno wyjście. Wieżę kościelną.
Odwrócił się i ruszył w jej stronę.
– Zapomnij o pensjonacie – dodał. – To tu się zatrzymamy. Zobaczymy, jak się zbliżają, z północy bądź południa, w dzień czy w nocy. Wszystko się skończy, nim Stuyvesant i Armstrong dotrą na miejsce.
Od kościoła dzieliły ich niecałe cztery metry, gdy drzwi się otworzyły i ze środka wyszedł duchowny, za którym podążała para starszych ludzi. Duchowny był mężczyzną w średnim wieku, sprawiał wrażenie uczciwego. Jego towarzysze liczyli sobie na oko jakieś sześćdziesiąt lat. Mężczyzna był wysoki, przygarbiony, nieco za chudy, kobieta wciąż przystojna, dość wysoka, szczupła, ładnie ubrana. Miała krótkie, jasne włosy, siwiejące tak jak u prawdziwej blondynki. Reacher natychmiast zorientował się, kogo widzi, a ona poznała jego, czy też przynajmniej tak jej się zdawało. Urwała gwałtownie, zatrzymała się i spojrzała na niego, dokładnie tak jak jej córka. Patrzyła mu w twarz oszołomiona, jakby porównywała podobieństwa i różnice z zapisanym w pamięci obrazem.
– To ty? – spytała. – Czy nie?
Twarz miała znużoną, spiętą, pozbawioną makijażu, oczy suche, lecz przez ostatnie dwa dni nie zawsze były takie, dostrzegł to wyraźnie. Powieki były opuchnięte i czerwone.
– Jestem jego bratem – odparł. – Bardzo mi przykro z powodu państwa straty.
– I powinno ci być – odpowiedziała. – Bo to wyłącznie wina Joego.
– Tak?
– Zmusił ją, by zmieniła pracę, prawda? Nie chciał umawiać się ze współpracownicą. Toteż musiała się przenieść,
bo on tego nie zrobił. Przeszła do niebezpiecznego działu,
a on został tam, gdzie był, cały i zdrowy. I spójrz, do czego doprowadził.
Reacher zawahał się na chwilę.
– Sądzę, że była tam szczęśliwa – stwierdził. – Po wszystkim mogła przecież przenieść się z powrotem, ale tego nie zrobiła. Sądzę, że chciała tam zostać. Była świetną agentką, zajmowała się czymś ważnym.
– Jak mogła się przenieść? Miała widywać się z nim codziennie, jakby nic nie zaszło?