Выбрать главу

– Mogła odczekać rok i wrócić.

– Rok? Co za różnica? Złamał jej serce! Jak mogłaby jeszcze z nim pracować?

Reacher nie odpowiedział.

– Czy on tu przyjedzie?

– Nie – odparł Reacher. – Nie przyjedzie.

– To dobrze, bo nie byłby mile widziany.

– Nie, chyba nie.

– Pewnie jest zbyt zajęty – prychnęła.

Odeszła w stronę drogi. Duchowny ruszył za nią, podobnie ojciec Froelich. Potem jednak zawahał się i odwrócił.

– Ona wie, że tak naprawdę to wcale nie wina Joego -

rzekł. – Oboje wiedzieliśmy. Mary Ellen robiła to, co chciała.

Reacher skinął głową.

– Była w tym świetna.

– Naprawdę?

– Najlepsza z nich wszystkich.

Starszy mężczyzna przytaknął, jakby te słowa go ucieszyły.

– Jak się miewa Joe? – spytał. – Spotkałem go parę razy.

– Nie żyje – odrzekł Reacher. – Zginął pięć lat temu na służbie.

Przez moment obaj milczeli.

– Bardzo mi przykro – powiedział w końcu ojciec Froelich.

– Ale proszę nie mówić pani Froelich – dodał Reacher. – Jeśli to jej pomoże.

Mężczyzna ponownie skinął głową, odwrócił się i długimi krokami pomaszerował w ślad za żoną.

– Widzisz? – szepnęła Neagley. – Nie wszystko jest twoją

winą.

W ziemię obok drzwi kościoła wbito tablicę informacyjną. Przypominała wąziutką szafkę osadzoną na drewnianych nogach. Za szybą rozpięto metr kwadratowy zielonego filcu, do którego ukośnie przyszyto wąskie tasiemki. Wsuwano za nie informacje wypisane na ręcznej maszynie. Na górze wisiała stała lista niedzielnych mszy. Pierwsza odbywała się co tydzień o ósmej rano. Najwyraźniej to akurat wyznanie wymagało od parafian częstej obecności w świątyni. Obok listy powieszono pospiesznie wypisane zawiadomienie, że w tę niedzielę msza o ósmej rano zostanie poświęcona pamięci Mary Ellen Froelich. Reacher zerknął na zegarek i zadygotał.

– Dwadzieścia dwie godziny – mruknął. – Czas się szykować.

Podprowadzili yukona bliżej kościoła, otworzyli bagażnik. Razem się nad nim pochylili, oboje wzięli po steyrze. Neagley zabrała H &K, a Reacher M16. Równo podzielili się zapasową amunicją. Potem zamknęli wóz i odeszli.

– Czy można wnosić broń do kościoła? – spytała Neagley.

– W Teksasie owszem – odparł Reacher. – Tu pewnie to obowiązek.

Otworzyli ciężkie dębowe drzwi i weszli do środka. Wnętrze bardzo przypominało kościół z Bismarck. Reacher zastanowił się przelotnie, czy wiejskie miasteczka kupują swoje kościoły za zaliczeniem pocztowym, tak jak wszystko inne. Identyczna pergaminowobiała farba, te same lśniące ławki, ta sama ambona. Te same trzy sznury w wieży, te same schody prowadzące na półkę. Szybko znaleźli przykręconą do ściany drabinę prowadzącą do klapy w górze.

– Nie ma to jak w domu – mruknął Reacher.

Pierwszy wspiął się po drabinie i przez klapę na szczyt dzwonnicy. Ta jednak wyglądała inaczej niż w Bismarck. Oprócz dzwonów był tu zegar, ponadmetrowy sześcian mosiężnej machinerii zamontowany na żelaznych wspornikach tuż nad dzwonami. Zegar miał dwie tarcze. Obie pary wskazówek napędzał jednocześnie ten sam mechanizm. Długie żelazne przekładnie biegły przez niego, przez ściany i same tarcze aż do zewnętrznych wskazówek. Tarcze zamontowano w otworach, z których usunięto żaluzje po stronie wschodniej i zachodniej. Zegar tykał głośno, zębatki i zapadki szczękały, wywołując cichy rezonans w dzwonach.

– Brak widoku na wschód i zachód – zauważył Reacher.

Neagley wzruszyła ramionami.

– Wystarczy nam północ i południe – odparła. – Tamtędy biegnie droga.

– Chyba tak – przyznał. – Ty bierzesz południe.

Pochylił głowę, przeczołgał się pod żelaznymi prętami do żaluzji od strony północnej. Ukląkł i wyjrzał na zewnątrz. Idealnie. Widział most, rzekę oraz całe miasto. Widział też jakieś piętnaście kilometrów drogi biegnącej na północ – była kompletnie pusta.

– Wszystko w porządku? – zawołał.

– Doskonale – odkrzyknęła Neagley. – Prawie widzę Kolorado.

– Zawołaj, jeśli coś zauważysz.

– Ty też.

Zegar tykał – brzdęk, brzdęk, brzdęk - co sekundę, głośno, dokładnie, niestrudzenie. Reacher obejrzał się na mechanizm i zastanowił, czy wcześniej go uśpi czy doprowadzi do szału. Usłyszał odgłos drogiego stopu dotykającego drewna cztery metry za plecami. To Neagley odłożyła swój pistolet maszynowy. On sam także złożył Ml6 na deskach obok kolan. Wiercił się chwilę, aż usadowił się możliwie najwygodniej. A potem skupił się całkowicie na obserwacji.

18

Powietrze było zimne, a dwadzieścia metrów nad ziemią wietrzyk zamienił siew całkiem silny wiatr, świszczący między listewkami żaluzji. Od uderzeń powietrza łzawiły im oczy. Siedzieli tu już dwie godziny, nic się nie działo, niczego nie widzieli. Nie słyszeli niczego poza zegarem. Jego odgłosów nauczyli się na pamięć. Na każde brzdęk składała się seria odrębnych metalicznych wibracji, począwszy od niskich, stłumionych basów większych zębatek, poprzez wyższy, cichy szczęk przekładni, aż po słaby, opóźniony ding wpadającego w rezonans najmniejszego dzwonu. Odgłos szaleństwa.

– Mam coś! – zawołała Neagley. – Terenówka, jedzie

z południa.

Reacher szybko zerknął na północ, uniósł się na kolana. Był zesztywniały, zmarznięty i obolały.

– Łap! – zawołał.

Cisnął lunetkę nad mechanizmem zegara. Neagley obróciła się i chwyciła ją jedną ręką, po czym z powrotem skupiła się na drodze. Przyłożyła lunetkę do oka.

– Wygląda na nowy model chevy tahoe – zawołała. – Złoty

metalik. Słońce świeci wprost w szybę, nie widzę pasażerów.

Reacher ponownie spojrzał na północ. Droga nadal była pusta, widział co najmniej piętnaście kilometrów. Nawet

w szybkim tempie pokonanie takiego dystansu zajęłoby dziesięć minut. Wstał, wyprostował się, przeciągnął, po czym schylił się i przeczołgał pod prętami do Neagley, która przesunęła się w prawo, robiąc mu miejsce. Reacher otarł oczy i spojrzał na południe. Natychmiast dostrzegł samotną złotą iskierkę na drodze, odległą o jakieś osiem kilometrów.

– Niezbyt duży ruch – mruknęła Neagley. – Prawda?

Podała mu lunetkę. Ustawił ostrość, oparł obudowę o żaluzję i spojrzał, mrużąc oko. Powiększenie sprawiło, że wóz wydawał się trwać w miejscu. Kołysał się na drodze, lecz w ogóle nie przesuwał naprzód. Brudna, zakurzona karoseria; wielki przedni chromowany zderzak oblepiało błoto i sól. Przednią szybę pokrywały smugi brudu, a odbijające się w szkle słońce sprawiało, że nie dało się stwierdzić, kto siedzi w środku.

– Czemu wciąż świeci słońce? – spytał. – Zdawało mi się, że będzie padać śnieg.

– Spójrz na zachód – mruknęła Neagley.

Reacher opuścił lunetkę, obrócił się i przycisnął lewy policzek do żaluzji. Zamknął prawe oko, lewym spojrzał ukośnie. Niebo sprawiało wrażenie pękniętego na pół – na zachodzie niemal czarne od chmur, na wschodzie jasno-błękitne i zamglone. W miejscu, gdzie zderzały się dwa fronty pogodowe, mgłę przebijały olbrzymie smugi słonecznego światła.

– Niewiarygodne.

– Jakaś inwersja – zauważyła Neagley. – Mam nadzieję, że to się nie zmieni, albo odmrozimy sobie tyłki.

– Jest jakieś osiemdziesiąt kilometrów od nas.

– A wiatr zwykle wieje z zachodu.

– Super.

Reacher ponownie uniósł lunetkę, sprawdził złoty samochód. Wóz zdążył pokonać półtora kilometra, podskakując i kołysząc się na wyboistej drodze. Na oko jechał prawie setką.