Выбрать главу

– I co o tym sądzisz? – spytała Neagley

– Ładny samochód – odparł. – Paskudny kolor.

Obserwował go jeszcze przez kilometr i oddał jej lunetkę.

– Muszę sprawdzić północ.

Z powrotem przeczołgał się na miejsce i spojrzał przez własną żaluzję. Na północy nic się nie działo. Droga wciąż była pusta. Przycisnął do listewek prawy policzek, ręką zasłonił lewe oko i znów sprawdził zachód. Ciężkie chmury wisiały nieruchomo nad górami. Przypominało to noc i dzień, z ostrą granicą u podnóży.

– To z pewnością chevy tahoe! zawołała Neagley. -Zwalnia.

– Widzisz rejestrację?

– Jeszcze nie. Jest półtora kilometra stąd, zwalnia.

– Widzisz pasażerów?

– Słońce i przyciemniane szyby. Nie. Trzy czwarte kilometra.

Reacher spojrzał na północ. Zero ruchu.

– To chyba rejestracja z Nevady – ciągnęła Neagley. -

Nie mogę odczytać numeru, zamazany błotem. Wóz jest

na skraju miasta, jedzie bardzo wolno. Wygląda to jak rekonesans. Nie zatrzymuje się, wciąż nie widzę pasażerów.

Jest już bardzo blisko. Patrzę z góry na dach, tylna szyba

przyciemniana. Za chwilę stracę ich z oczu. Są dokładnie

pod nami.

Reacher przywarł do ściany i spojrzał w dół pod ostrym kątem. Sposób osadzenia żaluzji sprawiał, że z góry nie

widać było terenu w promieniu dziesięciu metrów wokół wieży.

– Gdzie jest teraz? – zawołał.

– Nie wiem.

Wśród skowytu wiatru Reacher usłyszał łoskot silnika, wielkiego V8 na zwolnionych obrotach. Znów spojrzał w dół i nagle ujrzał złotą, metaliczną maskę, potem dach, tylną szybę. Samochód przejechał pod nim, przetoczył się przez miasto i pokonał most, jadąc z prędkością około trzydziestu kilometrów na godzinę. Jeszcze przez sto metrów jechał wolno, potem przyspieszył, bardzo ostro.

– Lunetka! – krzyknął Reacher.

Neagley odrzuciła mu ją. Reacher oparł obudowę na listewce i patrzył na wóz odjeżdżający na północ. Tylną szybę mocno przyciemniono. Widział na niej łuk w miejscu, gdzie wycieraczka starła słoną mżawkę. Nad tylnym chromowanym błotnikiem ujrzał litery układające się w napis Chevrolet Tahoe. Tylna tablica rejestracyjna nie dawała się odczytać; pokrywała ją zaschnięta sól z drogi. Widział ślady rąk w miejscach, gdzie otwierano i opuszczano klapę bagażnika. W sumie wóz sprawiał wrażenie, jakby w ciągu ostatnich kilku dni przejechał spory kawał świata.

– Wyjeżdża! – zawołał Reacher.

Do końca obserwował go przez lunetkę. Samochód podskakiwał, kołysał się, z każdą chwilą stawał się coraz mniejszy. Potrzebował dziesięciu minut, by zniknąć mu z oczu. Na moment jeszcze pojawił się na ostatnim wzniesieniu, a potem pozostał po nim tylko ostatni błysk słońca na złotym lakierze.

– Coś jeszcze? – zawołał Reacher.

– Na południu czysto – odkrzyknęła Neagley.

– Schodzę na dół po mapę. Tymczasem sprawdzaj obie

strony. Będziesz musiała trochę polawirować pod tym cholernym zegarem.

Reacher podczołgał się do klapy, spuścił stopy na drabinę i zszedł na dół, sztywny, zmarznięty, obolały. Szybko pokonał półkę, kręte schody, opuścił wieżę i wyszedł z kościoła na słabe południowe słońce. Pokuśtykał przez cmentarz w stronę samochodu. Nagle ujrzał stojącego obok ojca Froelich – starszy mężczyzna patrzył na wóz, jakby czekał, aż odpowie mu na parę pytań. Zauważył odbicie Reachera w szybie i odwrócił się szybko.

– Pan Stuyvesant do ciebie dzwoni – rzekł. – Z biura Secret Service w Waszyngtonie.

– Teraz?

– Czeka od dwudziestu minut. Próbowałem cię znaleźć.

– Gdzie jest telefon?

– W domu.

Froelichowie mieszkali w jednym z białych budynków przy krótszym, południowo-wschodnim odcinku litery K. Stary mężczyzna wskazywał drogę, maszerując długimi krokami – Reacher musiał przyspieszyć, by nie zostać w tyle. Przed domem rozciągał się niewielki ogród, otoczony białym palikowym płotem, pełen ziół i obumarłych z zimna roślin. Wewnątrz panował półmrok. W powietrzu unosił się miły zapach. Podłogi zrobiono z szerokich ciemnych desek, tu i tam leżały wyplatane dywaniki. Pan Froelich wskazał mu drogę do salonu. Pod oknem stał antyczny stolik z telefonem i zdjęciem. Telefon był staroświecki, miał ciężką słuchawkę i skręcony kabel w otoczce z brązowego materiału. Zdjęcie przedstawiało Froelich liczącą około osiemnastu lat. Włosy miała nieco dłuższe i nieco jaśniejsze, twarz otwartą i niewinną, słodki uśmiech.

W ciemnoniebieskich oczach jaśniała nadzieja na przyszłość.

Obok stolika nie dostrzegł krzesła. Najwyraźniej Froelichowie należeli do pokolenia, które woli rozmawiać przez telefon na stojąco. Reacher rozplatał przewód i uniósł słuchawkę.

– Stuyvesant? – spytał.

– Reacher? Masz dla mnie dobre wieści?

– Jeszcze nie.

– Jaka jest sytuacja?

– Pogrzeb zaplanowano na ósmą rano – odparł Reacher. – Ale pewnie już to wiesz.

– Co jeszcze muszę wiedzieć?

– Przylatujecie helikopterem?

– Taki mam plan. W tej chwili Armstrong jest jeszcze w Oregonie. Przewieziemy go do bazy lotniczej w Dakocie Południowej, a stamtąd wojskowym helikopterem. W sumie będziemy mieli ośmiu ludzi, łącznie ze mną.

– Chciał tylko trzech.

– Nie może protestować. Wszyscy jesteśmy jej przyjaciółmi.

– Nie moglibyście mieć jakichś problemów z silnikiem, zostać w Dakocie?

– Zorientowałby się. A zresztą lotnictwo i tak by na to nie poszło. Nie chcieliby przejść do historii jako powód, dla którego nie mógł tam dotrzeć.

Reacher wyprostował się, wyjrzał przez okno.

– Bez trudu zobaczysz kościół. Wylądujecie po drugiej

stronie ulicy, od wschodu. Jest tam świetne miejsce. Potem Armstrong będzie musiał przejść około pięćdziesięciu metrów do drzwi kościoła. Gwarantuję bezpieczeństwo

najbliższego otoczenia, bo zamierzamy całą noc zostać

w kościele. Ale to, co dalej, już ci się nie spodoba. Od północy i zachodu rozciąga się pole rażenia, sto pięćdziesiąt stopni, całkowicie otwarte, z mnóstwem kryjówek. Cisza w Waszyngtonie.

– Nie mogę tego zrobić – powiedział Stuyvesant. – Nie mogę go tam przywieźć, ani moich ludzi. Nie chcę nikogo stracić.

– Pozostaje więc mieć nadzieję – rzekł Reacher.

– To nie mój styl. Musicie załatwić sprawę.

– Zrobimy to, jeśli się da.

– Skąd będę wiedział? Nie macie krótkofalówek, komórki tam nie działają, a korzystanie ze zwykłej linii jest zbyt niewygodne.

Reacher zastanowił się przez sekundę.

– Przyjechaliśmy czarnym yukonem – oznajmił. – W tej chwili stoi zaparkowany przy drodze obok kościoła. Jeśli wciąż tam będzie, gdy się zjawicie, zjeżdżajcie stąd. Armstrong będzie musiał to przełknąć. Ale jeśli zniknie, znikniemy i my, a nie znikniemy, póki nie załatwimy sprawy. Chwytasz?

– Jasne, zrozumiałem – odparł Stuyvesant. – Czarny yukon na wschód od kościoła, zwijamy się. Brak yukona, lądujemy. Przeszukaliście miasto?

– Nie możemy przeszukać wszystkich domów, ale to bardzo małe miasteczko. Wierz mi, obcy rzucaliby się w oczy.

– Nendick odzyskał przytomność, trochę nawet mówi. To samo co Andretti. Było ich dwóch, wziął ich za policjantów.

– To są policjanci. Jesteśmy tego pewni. Zdobyliście opis?

– Nie. Wciąż myśli o swojej żonie. Nie uznałem za stosowne powiedzieć, że pewnie nie musi się już martwić.

– Biedak.

– Chciałbym jakoś zamknąć tę sprawę, dla niego. Przynajmniej znaleźć ciało.

– Nie planuję aresztowania.

Cisza w Waszyngtonie.

– No dobra – rzucił Stuyvesant. – Tak czy inaczej chyba już się nie zobaczymy. Zatem powodzenia.

– Tobie też go życzę – odpowiedział Reacher.

Odwiesił słuchawkę na widełki i starannie ułożył przewód na stole. Wyjrzał przez okno. Na północy i wschodzie rozciągało się puste morze wysokich traw. Odwrócił się i ujrzał pana Froelicha obserwującego go od drzwi.

– Przyjadą tutaj, prawda? – powiedział starszy człowiek.

– Ludzie, którzy zabili moją córkę. Przyjadą, bo Armstrong

tu będzie.

– Może już tu są – odparł Reacher. Pan Froelich pokręcił głową.

– Wszyscy by o tym mówili.

– Widział pan złotą terenówkę?

Gospodarz skinął głową.

– Minęła mnie, jechała bardzo wolno.

– Kto siedział w środku?

– Nie widziałem, miała ciemne okna. Nie lubię się gapić.

– Dobrze – odpowiedział Reacher. – Jeśli usłyszy pan

o kimś nowym w miasteczku, proszę dać mi znać.

Mężczyzna ponownie skinął głową.

– Gdy tylko się dowiem, wy też będziecie wiedzieć. A dowiem się w chwili, gdy zjawi się ktoś obcy. Wieści rozchodzą się szybko.

– Będziemy na dzwonnicy – powiedział Reacher.

– Jesteś tu z powodu Armstronga?

Reacher nie odpowiedział.

– Nie – mruknął pan Froelich. – Jesteś tu, by wziąć od

wet. Oko za oko. Prawda?

Reacher skinął głową. – I ząb za ząb.

– Życie za życie.

– Ściśle biorąc, dwa za pięć – poprawił Reacher. – Zdobyli więcej punktów.

– Nie przeszkadza ci to?

– A panu?

Wodniste oczy starszego mężczyzny błysnęły. Powiódł wzrokiem po ciemnym pokoju i w końcu spojrzał na zdjęcie osiemnastoletniej córki.

– Masz dziecko? – spytał.

– Nie – odparł Reacher. – Nie mam.

– Ja też nie mam – powiedział pan Froelich. – Już nie. Zatem mnie to nie przeszkadza.