Выбрать главу

– Nie planuję aresztowania.

Cisza w Waszyngtonie.

– No dobra – rzucił Stuyvesant. – Tak czy inaczej chyba już się nie zobaczymy. Zatem powodzenia.

– Tobie też go życzę – odpowiedział Reacher.

Odwiesił słuchawkę na widełki i starannie ułożył przewód na stole. Wyjrzał przez okno. Na północy i wschodzie rozciągało się puste morze wysokich traw. Odwrócił się i ujrzał pana Froelicha obserwującego go od drzwi.

– Przyjadą tutaj, prawda? – powiedział starszy człowiek.

– Ludzie, którzy zabili moją córkę. Przyjadą, bo Armstrong

tu będzie.

– Może już tu są – odparł Reacher. Pan Froelich pokręcił głową.

– Wszyscy by o tym mówili.

– Widział pan złotą terenówkę?

Gospodarz skinął głową.

– Minęła mnie, jechała bardzo wolno.

– Kto siedział w środku?

– Nie widziałem, miała ciemne okna. Nie lubię się gapić.

– Dobrze – odpowiedział Reacher. – Jeśli usłyszy pan

o kimś nowym w miasteczku, proszę dać mi znać.

Mężczyzna ponownie skinął głową.

– Gdy tylko się dowiem, wy też będziecie wiedzieć. A dowiem się w chwili, gdy zjawi się ktoś obcy. Wieści rozchodzą się szybko.

– Będziemy na dzwonnicy – powiedział Reacher.

– Jesteś tu z powodu Armstronga?

Reacher nie odpowiedział.

– Nie – mruknął pan Froelich. – Jesteś tu, by wziąć od

wet. Oko za oko. Prawda?

Reacher skinął głową. – I ząb za ząb.

– Życie za życie.

– Ściśle biorąc, dwa za pięć – poprawił Reacher. – Zdobyli więcej punktów.

– Nie przeszkadza ci to?

– A panu?

Wodniste oczy starszego mężczyzny błysnęły. Powiódł wzrokiem po ciemnym pokoju i w końcu spojrzał na zdjęcie osiemnastoletniej córki.

– Masz dziecko? – spytał.

– Nie – odparł Reacher. – Nie mam.

– Ja też nie mam – powiedział pan Froelich. – Już nie. Zatem mnie to nie przeszkadza.

* * *

Reacher wrócił do yukona, z tylnego siedzenia zabrał mapę turystyczną. Potem wspiął się na wieżę i zastał Neagley krążącą niczym wahadłowiec tam i z powrotem między oknami.

– Pusto i spokojnie – oświadczyła, przekrzykując tykanie zegara.

– Dzwonił Stuyvesant – poinformował ją Reacher. – Do domu Froelichów. Jest bliski paniki. A, i Nendick się ocknął. To samo, co u Andrettiego.

Rozłożył mapę na podłodze dzwonnicy. Przytknął palec do punktu oznaczającego Grace. Miasto leżało pośrodku prostokąta ograniczonego czterema drogami, liczącego około stu dwudziestu kilometrów długości i szerokości. Prawą granicę wyznaczała droga 59, biegnąca z Douglas na południu, przez miasto Bill, do Wright na północy. Górną

krawędź prostokąta tworzyła droga 387 wiodąca na zachód z Wright do Edgerton. Obie były drugiej klasy. Znali ten fragment 387, pamiętali całkiem przyzwoity asfalt. Lewą granicę prostokąta tworzyła autostrada 25, biegnąca z Montany na północy, obok Edgerton, aż do Casper. Dół prostokąta ograniczała ta sama autostrada wybiegająca z Casper i skręcająca do Douglas. Stamtąd znów skręcała na południe, zmierzając do Cheyenne. Cały teren przecinała po przekątnej droga gruntowa, biegnąca z północy na południe środkiem Grace. Drogę tę na mapie oznaczała cienka, kropkowana, szara linia. W legendzie opisano ją jako nie-utwardzaną drogę lokalną.

– Jak myślisz? – spytała Neagley.

Reacher przesunął palcem po krawędziach prostokąta. Potem powiększył promień, zataczając krąg sto pięćdziesiąt kilometrów na wschód, północ, zachód i południe.

– Myślę, że w całej historii Stanów Zjednoczonych nikt tak po prostu nie przejeżdżał przez Grace w stanie Wy-oming. To niewiarygodne. Bo niby po co? Jakakolwiek logiczna trasa z południa na północ albo ze wschodu na zachód całkowicie omija miasto. Powiedzmy, że jedziesz z Casper do Wright, dolny lewy narożnik do prawego górnego. Wybierzesz autostradę 25 na wschód do Douglas i drogę 59 na północ do Wright. Przejazd przez Grace nie ma cienia sensu, nie jest żadnym skrótem. Tylko wydłuża podróż z powodu jakości drogi. Zresztą czy w ogóle byś ją zauważyła? Pamiętasz, jak wyglądała od strony północnej? Sądziłem, że wiedzie donikąd.

– No i my mamy dokładną mapę turystyczną – dodała Neagley. – Na zwykłej mapie drogowej pewnie w ogóle jej nie ma.

– Zatem ten samochód przejechał tędy w jakimś celu. Nie przez przypadek, nie dla zabawy.

– To byli nasi ludzie – podsumowała Neagley.

Reacher skinął głową.

– Przeprowadzali zwiad.

– Zgadzam się – przytaknęła Neagley. – Ale czy spodobało im się to, co ujrzeli?

Reacher przymknął oczy. Co właściwie zobaczyli? Małe miasteczko, brak bezpiecznych kryjówek, lądowisko helikoptera pięćdziesiąt metrów od kościoła i czarny wóz terenowy, przypominający oficjalne pojazdy Secret Service, parkujący na drodze, wielki, wyraźny, z tablicami z Kolorado, a Denver to zapewne najbliższa siedziba filii tajnych służb.

– Nie sądzę, by skakali z radości – rzekł.

– Ale czy zrezygnują, czy raczej wrócą?

– Jest tylko jeden sposób, by się przekonać – odparł Reacher. – Zaczekamy.

* * *

Czekali. Słońce opadało na niebie, temperatura spadała wraz z nim. Zegar tykał trzy tysiące sześćset razy na godzinę. Neagley wyszła się przejść, wróciła, niosąc torbę z zakupami. Zjedli zaimprowizowany lunch. Potem opracowali nowy sposób czuwania. Oparli go na fakcie, że żaden samochód nie zdołałby dojechać do miasta w krócej niż osiem minut. Siedzieli zatem wygodnie i co pięć minut według zegarka Neagley klękali, przeczołgiwali się do swych żaluzji i sprawdzali drogę. Za każdym razem czuli lekki dreszcz oczekiwania, za każdym razem czekał ich zawód. Lecz regularne wędrówki pomagały się rozgrzać. Wkrótce zaczęli się przeciągać, rozluźniać. Dla rozgrzewki robili pompki. Zapasowa amunicja w ich kieszeniach pobrzękiwała głośno.

– Sygnał bitewny – zaśmiała się Neagley.

Od czasu do czasu Reacher przyciskał twarz do żaluzji i patrzył ku chmurom kłębiącym się na zachodzie. Nadal wisiały nisko, przytrzymywane przez niewidzialny mur osiemdziesiąt kilometrów dalej.

– Oni nie wrócą – oznajmiła Neagley. – Musieliby być szaleni, by czegokolwiek tu próbować.

– Myślę, że są szaleni – odparł Reacher.

Patrzył, czekał, słuchał zegara. Tuż przed czwartą poczuł, że ma dosyć. Ostrzem noża przeciął kilka warstw starej białej farby i wyciągnął z ramy jedną z listewek – zwykłą, prostą, długą na jakiś metr, szeroką na dziesięć centymetrów, grubą na dwa i pół. Wysunął ją przed siebie niczym włócznię, podczołgał się naprzód i wepchnął w mechanizm zegara. Zębatki się zacięły, zegar stanął. Reacher wyciągnął listewkę, wrócił i wsunął ją z powrotem. Na wieży zapanowała ogłuszająca cisza.

Patrzyli i czekali. Robiło się coraz zimniej, oboje zaczęli dygotać. Lecz cisza trochę pomagała. Nagle pomogła bardzo dużo. Reacher wrócił na miejsce, znów spojrzał na zachód, po czym przeczołgał się z powrotem i uniósł mapę. Wpatrywał się w nią przez chwilę zatopiony w myślach. Palcem i kciukiem niczym cyrklem odmierzał odległość. Sześćdziesiąt, sto dwadzieścia, dwieście czterdzieści, trzysta kilometrów. Wolno, szybko, wolno, szybko. Średnia prędkość jakieś sześćdziesiąt, cztery godziny.

– Słońce zachodzi na zachodzie, wschodzi na wschodzie – rzekł głośno.

– Na tej planecie – dodała Neagley.

Nagle usłyszeli dobiegające z dołu skrzypienie schodów. Zatrzeszczały stopnie drabiny. Klapa uniosła się odrobinę, opadła, po czym otworzyła gwałtownie. Wikary wsunął