głowę do środka i spojrzał wprost w celujący w niego pistolet maszynowy z jednej strony i karabin M16 z drugiej.
– Muszę z wami o tym porozmawiać – oznajmił. – Nie
możecie oczekiwać, że ucieszy mnie fakt, iż wnieśliście
do mego kościoła broń.
Stał bez ruchu na drabinie; zupełnie jakby rozmawiali z głową odciętą od ciała. Reacher odłożył M16. Wikary wspiął się na kolejny szczebel.
– Rozumiem potrzebę bezpieczeństwa – rzekł. – To dla nas zaszczyt, że odwiedzi nas wiceprezydent elekt. Ale naprawdę nie mogę pozwolić na obecność narzędzi zniszczenia w poświęconym budynku. Sądziłem, że ktoś to ze mną omówi.
– Narzędzi zniszczenia? – powtórzyła Neagley.
– O której zachodzi słońce? – spytał Reacher.
Duchowny sprawiał wrażenie zaskoczonego zmianą tematu. Odpowiedział jednak uprzejmie.
– Wkrótce. Dość wcześnie znika za górami, ale dziś tego nie zobaczycie. Chmury je zasłaniają. Z zachodu nadciąga śnieżyca.
– A o której wschodzi?
– O tej porze roku? Trochę przed siódmą.
– Słyszał pan jutrzejszą prognozę pogody?
– Mówią, że będzie tak samo jak dzisiaj.
– Świetnie – odparł Reacher. – Dzięki.
– To pan zatrzymał zegar?
– Doprowadzał mnie do szału.
– Dlatego właśnie przyszedłem. Mógłbym go znów uruchomić?
Reacher wzruszył ramionami.
– To pański zegar.
– Wiem, że hałas musi być irytujący.
– Nieważne. Znikniemy stąd tuż po zachodzie słońca, razem z bronią.
Wikary podciągnął się na rękach, wspiął do komory i pochylił nad żelaznymi zębatkami. Chwilę pomajstrował przy mechanizmie. Dołączono do niego specjalne urządzenie do nastawiania wraz z ukrytym wśród kół zębatych odrębnym miniaturowym zegarem, którego Reacher wcześniej nie zauważył. Z boku sterczała dźwigienką. Wikary zerknął na własny zegarek, dźwigienką przestawił zewnętrzne wskazówki na właściwą godzinę. Wskazówki miniaturowego zegarka poruszały się wraz z nimi. Potem po prostu pokręcił zębatką, czekając, aż mechanizm nabierze rozpędu i znów ruszy. W pomieszczeniu odezwało się znajome ciężkie brzdęk, brzdęk, brzdęk. Najmniejszy dzwon odpowiedział cicho, odmierzając kolejne mijające sekundy.
– Dziękuję – powiedział duchowny.
– Najwyżej godzinę – odparł Reacher. – Potem już nas nie będzie.
Wikary przytaknął usatysfakcjonowany i cofnął się do klapy. Zniknął, zamykając ją za sobą.
– Nie możemy stąd zejść – zaprotestowała Neagley. -
Zwariowałeś? Równie dobrze mogą przyjechać w nocy.
Może na to właśnie czekają. Przyjadą ze zgaszonymi światłami.
Reacher spojrzał na zegarek.
– Oni już tu są – odparł. – Albo prawie tutaj.
– Gdzie?
– Pokażę ci.
Ponownie wyciągnął tę samą listwę i wręczył ją Neagley. Przeczołgał się pod mechanizmem do następnej drabiny, wiodącej na dach. Wspiął się i uniósł klapę.
– Nie wychylaj się – polecił.
Jednym płynnym ruchem dźwignął się na górę, przywierając do podłoża. Budowla dokładnie przypominała tę w Bismarck – ołowiane blachy, dach w kształcie płytkiego, otwartego pudełka, rynny w rogach, solidnie zamocowany maszt flagowy, kurek i piorunochron. Oraz metrowy murek wokół krawędzi. Reacher obrócił się na brzuchu, wyciągnął rękę i odebrał od Neagley listwę. Następnie odsunął się, pozwalając, by podczołgała się do niego. Wiał silny, przeszywająco zimny wiatr.
– Teraz klęknijmy bardzo nisko obok siebie, patrząc na
zachód.
Uklękli ramię w ramię, przygarbieni, on po lewej, ona po prawej. Wciąż słyszał tykanie zegara, czuł też wibracje przebiegające przez ołów i grube deski dachu.
– Teraz tak – rzekł. Lewą ręką niósł przed twarzą listwę, trzymając ją za koniec. Neagley chwyciła ją z drugiej strony. Przesunęli się naprzód na kolanach, aż do muru. Reacher ustawił swój koniec żaluzji równolegle do jego krawędzi. Neagley uczyniła podobnie.
– Jeszcze – rzekł. – Musimy uzyskać szczelinę, przez którą będziemy patrzeć.
Unieśli listwę, wspólnie, aż zawisła poziomo, pozostawiając dwucentymetrową szparę. Jednocześnie wyjrzeli na zewnątrz. Gdyby ktoś bardzo uważnie obserwował wieżę, zauważyłby ich, w sumie jednak była to niezła taktyka. Zresztą Reacher i tak nie zdołałby zaimprowizować lepszej.
– Patrz na zachód – polecił. – Może też odrobinę na południe.
Mrużąc oczy, wpatrywali się w zachodzące słońce. Przed sobą widzieli ponad sześćdziesiąt kilometrów rozkołysanych traw. Przypominały ocean, jasny i złocisty w promieniach wieczornego słońca. Na horyzoncie panował mrok
nadchodzącej burzy śnieżnej. Granicę pomiędzy niebem i ziemią zasnuła mgła, przez którą tu i ówdzie przeświecały świetliste smugi. Widzieli wirujące plamy światła i cienia, barw i tęczy, które zaczynały się znikąd i donikąd nie zmierzały.
– Obserwuj trawę – polecił.
– Czego szukam?
– Zobaczysz.
Klęczeli kilka minut. Słońce się zniżało, ostatnie promienie uderzyły ich prosto w oczy. I wtedy ujrzeli, razem, jednocześnie. Jakieś półtora kilometra od nich pośród morza traw promienie umierającego słońca odbiły się złociście od dachu tahoe. Samochód pełzł na wschód po łące, bardzo wolno jadąc wprost ku nim, podskakując lekko na nierównym terenie, w górę i w dół, w tempie spacerującego człowieka.
– Są sprytni – powiedział Reacher. – Dokładnie sprawdzili mapę i doszli do tych samych wniosków co ty: że muszą wyjechać przez bezdroża na zachód. Potem jednak
przyjrzeli się miastu i zrozumieli, że tak samo muszą przyjechać.
Słońce zniknęło za nisko wiszącymi chmurami osiemdziesiąt kilometrów dalej. Plama cienia pochłonęła łąki. Złociste światło zgasło. Nastał zmierzch, zupełnie jakby nagle ktoś zgasił światło. Nie mieli nic więcej do oglądania. Powoli opuścili listewkę i opadli na dach. Przeczołgali się po ołowiu, wracając do pomieszczenia niżej. Neagley cofnęła się szybko pod mechanizmem i zabrała hecklera & kocha.
– Jeszcze nie – rzucił Reacher.
– No to kiedy?
– Jak myślisz, co teraz zrobią?
– Pewnie podjadą jak najbliżej. Potem zaczną czekać.
Reacher skinął głową.
– Zawrócą wóz, zaparkują go przodem na zachód w najlepszym zagłębieniu, jakie zdołają znaleźć, około stu, dwustu metrów stąd. Znajdą takie stanowisko, by widzieć cmentarz, ale żeby sami nie byli widziani. A potem zaczną czekać na przyjazd Armstronga.
– To czternaście godzin.
– Właśnie – przytaknął Reacher. – Zostawimy ich tam całą noc. Pozwolimy, by zmarzli, zesztywnieli, by się zmęczyli. A potem słońce zacznie wschodzić i świecić im prosto w oczy. Przyjdziemy razem ze słońcem. Nawet nas nie zobaczą.
Długą broń ukryli pod ławką najbliższą drzwi kościoła. Zostawili yukona na miejscu. Razem ruszyli w stronę mostu, zajęli dwa pokoje w pensjonacie, potem odwiedzili sklep i kupili coś na kolację. Słońce zniknęło, temperatura spadła poniżej zera. W powietrzu znów czuło się śnieg. Wielkie pierzaste płatki szybowały leniwie wokół, wirując i tańcząc niczym maleńkie białe ptaki.
Bufet śniadaniowy był zamknięty, lecz kobieta ze sklepu zaproponowała, że odgrzeje im coś w mikrofalówce. Najwyraźniej wzięła Reachera i Neagley za zwiadowców Secret Service – wszyscy w mieście wiedzieli, że na pogrzebie zjawi się Armstrong. Odgrzała im zapiekane w cieście mięso i wodniste jarzyny. Zjedli szybko na nieoświetlonym blacie. Posiłek smakował niczym racje polowe. Kobieta nie zgodziła się przyjąć pieniędzy.