Pokoje w pensjonacie okazały się czyste, zgodnie z reklamą. Ściany wyłożono sosnową boazerią, na podłodze leżały szmaciane dywaniki. W każdym pokoju stało pojedyncze łóżko, pokryte kwiecistą kapą praną tyle razy, że
wydawała się niemal przezroczysta. Na końcu korytarza była łazienka. Reacher pozwolił, by Neagley zajęła pokój bliżej niej. Po chwili dołączyła do niego w jego sypialni. Była niespokojna, chciała pogadać. Z braku innych mebli usiedli obok siebie na łóżku.
– Będziemy atakować przygotowane pozycje – zaczęła.
– Nas dwoje przeciw dwóm frajerom – odparł Reacher. – Boisz się?
– Robi się trudniej.
– Powiedz mi raz jeszcze. Nie zmuszam cię do tego, prawda?
– Sam nie dasz sobie rady. Pokręcił głową.
– Dałbym sobie radę sam, jedną ręką, z głową w worku.
– Nic o nich nie wiemy.
– Ale możemy dokonać wstępnej oceny. Wysoki facet
z Bismarck to strzelec, ten drugi osłania go i prowadzi samochód. Starszy brat, młodszy brat. Łączy ich silna lojalność, typowo braterska. Cała ta sprawa to efekt braterskiej
lojalności. Trudno byłoby wyjaśnić komuś obcemu, co nimi
kieruje. Nie można po prostu podejść do nieznajomego
człowieka i oznajmić: cześć, chcę zastrzelić jednego gościa, bo jego ojciec groził, że wsadzi mi kij w dupę, i musiałem go błagać, by tego nie robił.
Neagley milczała.
– Nie proszę, byś w tym uczestniczyła – powiedział
Reacher.
Uśmiechnęła się.
– Jesteś idiotą. O ciebie się martwię, nie o siebie.
– Mnie nic się nie stanie. Umrę jako staruszek w samotnym motelowym łóżku.
– Dla ciebie to też kwestia braterskiej lojalności, prawda?
Przytaknął.
– Niewątpliwie. Armstrong zupełnie mnie nie obchodzi. Lubiłem Froelich, ale nie poznałbym jej, gdyby nie Joe.
– Czujesz się samotny?
– Czasami. Zwykle nie.
Neagley ruszyła ręką, bardzo powoli. Z początku ich dłonie dzieliły dwa centymetry, wydawało się jednak, jakby było to milion kilometrów. Palce Neagley poruszały się niepostrzeżenie ponad spraną kapą, aż w końcu znalazły się tuż obok jego palców. Potem uniosły się, przesunęły, w końcu zawisły dokładnie nad jego dłonią, odrobinę powyżej – zupełnie jakby ich ręce dzieliła warstewka powietrza, skompresowanego tak, że stało się ciepłe i płynne. Nieruchoma dłoń wisiała w powietrzu. A potem Neagley nacisnęła mocniej, opuściła ją, jej palce bardzo lekko dotknęły palców Reachera. Przekręciła łokieć tak, by dłoń ustawiła się idealnie równolegle, i nacisnęła mocniej. Rękę miała ciepłą, palce długie i chłodne. Ich czubki spoczęły na kostkach Reachera. Przesunęły się, gładząc linie, blizny, ścięgna. Opadły między jego palce. Odwrócił rękę, przycisnęła do niej dłoń, oplotła palcami i ścisnęła. On także ją uścisnął.
Przez pięć długich minut ściskał jej dłoń. W końcu Neagley cofnęła ją powoli, wstała, podeszła do drzwi, uśmiechnęła się.
– Do zobaczenia rano – rzuciła.
Reacher spał kiepsko. Obudził się o piątej dręczony niepokojem. Do głowy przychodziły mu wszystkie możliwe komplikacje. Odrzucił kołdrę, wyśliznął się z łóżka, ubrał w ciemności, zbiegł po schodach i wyszedł w mrok. Na
dworze było bardzo zimno. Wiatr niósł ze sobą śnieżne płatki, mokre i ciężkie. Zimny front poruszał się na wschód. Chyba dobrze, pomyślał Reacher.
Na zewnątrz było ciemno. Ciemne okna domów, żadnych latarni, księżyca czy gwiazd. Niedaleko dostrzegł kościelną wieżę, niewyraźną, szarą, widmową. Ruszył środkiem drogi, przeciął cmentarz, znalazł drzwi kościoła i wszedł do środka. Po omacku wspiął się po stopniach. Odszukał drabinę i wdrapał się na górę. Zegar tykał głośno, głośniej niż za dnia. Zupełnie jakby szalony kowal co sekundę uderzał w kowadło żelaznym młotem.
Reacher schylił się, przecisnął pod mechanizmem i znalazł kolejną drabinę. W ciemności wdrapał się na dach, pod-czołgał do zachodniej krawędzi i uniósł głowę. Przed sobą widział bezkresną ciemność. Wszędzie niepodzielnie panowała cisza. W mroku nie dostrzegł odległych gór, w ogóle nic nie widział, nic nie słyszał. Czuł tylko mróz. Czekał.
Czekał tak trzydzieści minut. Zimno sprawiło, że z oczu płynęły mu łzy, z nosa śluz. Trząsł się gwałtownie. Jeśli ja tak zmarzłem, to oni prawie już nie żyją, pomyślał. I rzeczywiście, po trzydziestu długich minutach usłyszał to, na co liczył. Silnik tahoe wystartował w oddali. Mimo odległości paruset metrów, w nocnej ciszy dźwięk wydawał się ogłuszający. Dobiegał od strony zachodniej. Silnik pracował na biegu jałowym całe dziesięć minut, napędzając ogrzewanie. Reacher na podstawie samego dźwięku nie zdołał określić dokładnie położenia wozu, potem jednak tamci popełnili fatalny błąd. Na moment zapalili światło. Ujrzał krótki żółty błysk pośród trawy. Samochód stał w jednym z zagłębień, idealnie ukryty, z dachem poniżej większości wzniesień, nieco na południowy zachód od wieży, jakieś sto pięćdziesiąt metrów od niej. Miejsce
wybrali świetnie. Zapewne zamierzali skorzystać z samochodu jako platformy strzeleckiej – położyć się na dachu, wycelować, wystrzelić, zeskoczyć, wpaść do środka i odjechać.
Reacher położył obie ręce płasko na krawędzi. Patrząc dokładnie na wschód, zapisał w pamięci położenie krótkiego żółtego błysku względem dzwonnicy. Sto pięćdziesiąt metrów dalej, jakieś trzydzieści metrów na południe. Poczołgał się z powrotem na dół, mijając brzęczący zegar, aż do nawy. Wyciągnął spod ławki długą broń i zostawił na zmarzniętej ziemi pod yukonem. Nie chciał chować karabinów do środka; wolał uniknąć własnego błysku światła.
Potem wrócił do pensjonatu i ujrzał Neagley, wychodzącą z pokoju. Dochodziła szósta. Neagley była już ubrana, po prysznicu. Poszli do niego, by spokojnie porozmawiać.
– Nie mogłaś spać? – spytał.
– Ja nigdy nie sypiam – odparła. – Nadal tam są? Skinął głową.
– Ale mamy problem. Nie możemy ich załatwić w tamtym miejscu. Najpierw musimy ich ruszyć.
– Czemu?
– Za blisko miasta – powiedział. – Nie możemy zacząć trzeciej wojny światowej godzinę przed przylotem Armstronga. Ani zostawić dwóch trupów leżących sto pięćdziesiąt metrów od kościoła. Tutejsi ludzie nas widzieli. Rano zjawią się gliniarze z Casper, może też z policji stanowej. Pamiętaj o swojej licencji. Musimy ich przegonić i załatwić gdzieś na osobności. Może na zachodzie podczas śnieżycy. Śnieg nie stopnieje aż do kwietnia. Tego właśnie chcę. Chcę to załatwić daleko stąd i chcę, by dopiero w kwietniu ktokolwiek się zorientował.
– Dobra. Ale jak?
– Są jak Edward Fox, nie jak John Malkovich. Chcą dożyć jutra. Jeśli załatwimy to jak należy, możemy zmusić ich do ucieczki.
Przed wpół do siódmej siedzieli z powrotem w yukonie. W powietrzu wciąż tańczyły płatki śniegu, lecz na wschodzie niebo zaczynało jaśnieć. Na horyzoncie pojawił się pierwszy ślad fioletu, nad nim szarość i nocna czerń. Sprawdzili broń, zasznurowali buty, zapięli kurtki, rozruszali ramiona, by sprawdzić, czy mogą poruszać się swobodnie. Reacher włożył czapkę i lewą rękawiczkę. Neagley wsunęła do wewnętrznej kieszeni steyra, hecklera & kocha zarzuciła na plecy.
– Do zobaczenia później – szepnęła.
Pomaszerowała na zachód, w głąb cmentarza. Ujrzał, jak
przeskakuje przez niskie ogrodzenie, skręca lekko na południe, a potem znika w mroku. On sam poszedł do podstawy wieży, stanął pośrodku zachodniej ściany, raz jeszcze obliczając w pamięci pozycję tahoe. Wyciągnął rękę wprost ku niemu i ruszył w tym kierunku, przesuwając rękę tak, by uwzględniała zmianę pozycji. Cały czas namierzał cel. Położył na ziemi M16 z lufą wycelowaną na południowy zachód. Cofnął się za yukona i oparł o bagażnik, czekając na świt.