Выбрать главу

Reacher zakręcił kierownicą, dodał gazu i ruszył za nim. Przystanek kosztował ich jakieś sto metrów. Pokonał trzy kolejne spadki i wzniesienia, i znów zahamował na czwartym szczycie. Czekali dziesięć sekund, piętnaście. Tahoe się nie pojawił. Odczekali dwadzieścia sekund, trzydzieści.

– Gdzie on jest, do diabła? – mruknął Reacher.

Pozwolił, by wóz zsunął się po zboczu przez śnieg. W górę, i znów w dół, i w górę przez kolejny szczyt. Ani śladu tahoe. Dodał gazu, koła obróciły się szybciej, silnik zawył. Następne wzniesienie. Przystanął na samej górze. Przed nimi grunt opadał siedem metrów, tworząc szeroką kotlinę pokrytą grubą warstwą śniegu, znad którego na trzydzieści centymetrów sterczały oszronione źdźbła trawy. Tuż przed sobą widzieli ślady pozostawione przez tahoe, gdy jechał do miasta, niemal kompletnie zatarte, zasypane śniegiem. Natomiast niedawne ślady, głębokie i świeże, skręcały ostro w prawo, biegły na północ, pokonując wzdłuż kotlinkę, i znikały za zaśnieżoną skałą. Śnieg

sypał im prosto w maskę, wzlatując z dna kotliny.

Czas i przestrzeń, pomyślał Reacher. Cztery wymiary. Klasyczny problem taktyczny. Tahoe mógł zawrócić i starać się dotrzeć z powrotem w kluczowe miejsce o kluczowej porze. Mógł wrócić po własnych śladach i znaleźć się z powrotem obok kościoła tuż przed lądowaniem Armstronga. Lecz pościg na ślepo oznaczałby samobójstwo. Bo możliwe, że tamci wcale nie wracają. Możliwe, że czekają w zasadzce za następnym zakrętem. Lecz zbyt długi namysł to także samobójstwo, bo wóz mógł nie zawrócić ani nie czekać w zasadzce, lecz zamiast tego zataczać krąg, tak by siąść im na ogonie. Klasyczny problem. Reacher zerknął na zegarek. Nie mieli już czasu. Jechali niemal trzydzieści minut, tyle samo zabrałby powrót, a gdy ruszali, Armstrong miał wylądować za godzinę i pięć minut.

– Chciałabyś trochę zmarznąć? – spytał.

– Nie mam wyjścia – odparła Neagley.

Otworzyła drzwi i wyskoczyła w śnieg. Pobiegła niezgrabnie w prawo, walcząc z wiatrem wśród skał i kierując się w stronę skręcających śladów. Reacher zdjął stopę z hamulca, poruszył kierownicą i powoli zjechał w dół zbocza. Na dnie skręcił ostro w prawo, podążając śladami tahoe. Było to najlepsze, co przyszło mu do głowy. Jeśli tahoe rzeczywiście zawrócił, nie mogli czekać wiecznie. Nie ma sensu jechać ostrożnie z powrotem do kościoła i dotrzeć na miejsce już po śmierci Armstronga. A jeśli zmierzał wprost w pułapkę, to nic, gdyż za plecami przeciwników znajdzie się Neagley, uzbrojona w pistolet maszynowy. To praktycznie gwarantowało mu przeżycie.

Nie było jednak żadnej zasadzki. Reacher okrążył skałę, skręcił z powrotem na wschód i ujrzał jedynie ślady w śniegu

i Neagley stojącą pięćdziesiąt metrów dalej. Słońce miała za plecami, broń unosiła nad głowę. Wyraźny sygnał: droga wolna. Dodał gazu i popędził ku niej. Samochód ślizgał się, kołysał i podskakiwał, podążając śladami tahoe. Szarpiąc się gwałtownie, pokonywał ukryte pod śniegiem skalne występy. Reacher dotknął hamulca, wóz szarpnął się, zarzucił w lewo i przystanął z przednimi kołami w pełnym śniegu rowie. Neagley przebiła się przez zaspy i otworzyła drzwi. Wraz z nią do środka wpadło lodowate powietrze.

– Gazu! – rzuciła. Znów dyszała. – Wyprzedzili nas już

o dobre pięć minut.

Reacher nacisnął pedał gazu, cztery koła zawirowały bez skutku. Samochód pozostał w miejscu. Koła buksowały bezradnie w śniegu, przód pochylił się głębiej.

– Cholera – zaklął Reacher.

Spróbował ponownie, z tym samym skutkiem. Samochód kołysał się, drżał, ale nie ruszał z miejsca. Reacher odblokował napęd, spróbował ponownie. To samo. Zostawił silnik na biegu jałowym, potem przerzucił na wsteczny. Pierwszy, wsteczny, pierwszy. Wóz zaczął się huśtać tam i z powrotem, tam i z powrotem, dziesięć centymetrów, dwadzieścia, ale nie wydostał się z rowu.

Neagley spojrzała na zegarek.

– Są z przodu, wyprzedzają nas. Mogą zdążyć.

Reacher pokiwał głową, znów lekko dodał gazu, cały czas przerzucając dźwignię biegów w przód, w tył, w przód, w tył. Samochód buksował i podskakiwał, ale nie ruszał się. Opony z piskiem wirowały w sypkim śniegu. Maska przesuwała się na boki w rytm przeskoków silnika, podobnie jak tył wozu.

– Armstrong jest już w powietrzu – oznajmiła Neagley. -

A nasz samochód nie stoi obok kościoła, zatem wylądują.

Reacher sprawdził własny zegarek, walcząc z narastającą paniką.

– Ty to zrób – rzucił. – Huśtaj w przód i w tył.

Obrócił się w fotelu, chwycił rękawiczki, odpiął pas otworzył drzwi i wysunął się w śnieg.

– A jeśli ruszy, nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem

– dodał.

Przecisnął się na tył wozu. Tupiąc i kopiąc, wydeptał sobie w śniegu pewne miejsce. Neagley zajęła fotel kierowcy. Rytmicznie przerzucała biegi tam i z powrotem, tam i z powrotem, lekko dodając gazu przy każdej zmianie. Samochód kołysał się na resorach, huśtając się pięćdziesiąt centymetrów w przód i w tył na ubitym śniegu. Reacher oparł się plecami o tył, wsuwając dłonie pod zderzak. Zaczął poruszać się wraz z samochodem, gdy ten napierał na niego, prostując nogi, i popychając, kiedy się oddalał. Bieżniki opon wypełniał śnieg, wirujące koła wyrzucały go w powietrze, kreśląc drobne, białe hieroglify. Spaliny wystrzeliwały na zewnątrz w okolicach jego kolan i wisiały w powietrzu. Reacher chwiejnie pochylił się w przód i pchnął w tył raz, drugi. Teraz samochód unosił się już na sześćdziesiąt centymetrów. Mocniej zacisnął ręce. Padający z zachodu śnieg uderzał go prosto w twarz. Reacher zaczął liczyć. Raz, dwa… trzy. Raz, dwa… trzy. Zaczął przesuwać się wraz z wozem i popychać go naprzód. Kołysanie było coraz gwałtowniejsze, prawie metr. Reacher wydeptywał sobie kolejne ślady. Raz, dwa… trzy. Na ostatnie „trzy” pchnął z całych sił. Poczuł, jak samochód wysuwa się z rowu i znów opada. Bagażnik uderzył go mocno w plecy. Reacher cofnął się o krok, walcząc, by utrzymać się na nogach. Podjął przerwany rytm. Mimo zimna był zlany potem i zdyszany. Raz, dwa… trzy. Pchnął i dźwignął

ponownie, i samochód zniknął. Pozbawiony podparcia Reacher runął na plecy w śnieg.

Przetoczył się po ziemi, czując ostry smród spalin. Wóz był dwadzieścia metrów dalej. Neagley jechała możliwie najwolniej. Reacher, ślizgając się i potykając, popędził za samochodem, skręcił w prawo na ubity śnieg. Grunt znów się podnosił. Neagley dodała gazu, by utrzymać rozpęd. Biegł szybko, ale wyprzedzała go coraz bardziej. Jeszcze przyspieszył, wbijając palce stóp w śnieg, by się nie wywrócić. Na szczycie wzniesienia Neagley zwolniła, samochód zniknął, zjeżdżając w dół. Przez moment Reacher ujrzał całe podwozie, bak, dyferencjał. Zahamowała łagodnie, Reacher chwycił klamkę, szarpnięciem otworzył drzwi i przez sekundę biegł równolegle w dół, póki nie nabrał dość szybkości, by wskoczyć do środka. Wgramolił się na siedzenie, zatrzasnął drzwi, a ona ostro dodała gazu. Znów ruszyli naprzód, podskakując szaleńczo.

– Czas? – krzyknęła.

Z trudem utrzymując rękę nieruchomo, spojrzał na zegarek. Oddychał zbyt ciężko, by zdołać coś powiedzieć. Jedynie pokręcił głową. Mieli co najmniej dziesięć minut straty, kluczowe dziesięć minut. Osiem minut przed ich końcem tahoe wróci dokładnie tam, skąd przyjechał. Pięć minut przed końcem Armstrong wyląduje obok kościoła. Neagley jechała naprzód. Pędziła w górę wzniesień, dodawała gazu i przebijała się przez zaspy w kolejnych zagłębieniach. Pozbawiony oparcia kierownicy Reacher podskakiwał gwałtownie na wszystkie strony, walcząc na zmianę z uczuciem nieważkości i przygniatającym go potężnym ciężarem. Co jakiś czas rzucał okiem na rozmazaną tarczę zegarka, wpatrując się w niebo na wschodzie. Słońce świeciło mu prosto w oczy. Nic, ani śladu tahoe. Już dawno