– Myślisz, że dzwonię z wiedeńskiego Hiltona, płacąc bajońskie sumy, żeby paplać z tobą o naszej podróży?
– Domyślam się, że nie.
– Czy wiesz, ile kosztuje rozmowa z hotelu w Wiedniu? Po doliczeniu wszystkich opłat, podatków i reszty?
– Na pewno dużo.
– Mam tu gdzieś te stawki. Powiem ci dokładnie. Zaczekaj.
Al, co zrobiłeś z cennikiem?
– Mamo, to nieważne.
– Miałam go przed sekundą. Al?
– A może powiesz mi po powrocie – podsunął. – Będę umierał z ciekawości.
– Te bezczelne odzywki zostaw dla swoich znajomych, dobrze? Świetnie wiesz, dlaczego dzwonię.
– Nie wiem, mamo.
– Tak? To ci powiem. Są z nami na wycieczce Smeltmanowie, bardzo miłe małżeństwo. On robi w jubilerstwie. Na imię ma Marvin. Chyba. Mają sklep w Montclair. Na Bloomfield Avenue, blisko kina. Kiedy byłeś mały, jeździliśmy tamtędy bez przerwy. Pamiętasz?
– Aha.
Ułatwił sobie sprawę. Nie miał pojęcia, o czym mówi matka.
– No więc Smeltmanowie rozmawiali wczoraj z synem. Zadzwonił do nich, Myron! Zna trasę wycieczki, wszystko. Zadzwonił do rodziców, żeby się upewnić, że dobrze się bawią.
– Aha.
Kiedy matka zaczynała jojczyć, przepadło. W okamgnieniu z nowoczesnej, inteligentnej kobiety przeistaczała się w postać z ogródkowej inscenizacji Skrzypka na dachu. W tej chwili stała się Goldą idącą do Jenty.
– No a ci zaczęli mu się przechwalać, że są na wycieczce z rodzicami Myrona Bolitara. Wielkie mi mecyje. Kto jeszcze cię zna? Nie grałeś od lat. Ale Smeltmanowie to niby kibice koszykówki. Już to widzę! W każdym razie ich syn, Herb, Herbie albo Ralph, jakoś tak, który oglądał cię kiedyś w akcji, mówi im, że grasz zawodowo w kosza. Że przyjęli cię do Smoków, że to twój come back czy coś, nie znam się. Twój ojciec bardzo się zmieszał. Całkiem obcy ludzie mówią o czymś, o czym twoi rodzice nie wiedzą! Myśleliśmy, że Smeltmanowie zbzikowali.
To nie jest tak, jak myślisz – wtrącił Myron.
– Co nie jest tak, jak myślę? Rzucasz sobie do kosza na naszym podjeździe. Trudno, rzucaj. Ale żebyś słowem nie wspomniał rodzicom, że znowu grasz?! Tego nie rozumiem.
– Nie gram.
– Nie kłam mi. Wczoraj zdobyłeś dwa punkty. Ojciec sprawdził w sportowej informacji telefonicznej. Czy wiesz, ile kosztuje telefon do nich z Wiednia?
– Mamo, to naprawdę nic takiego.
– Znasz ojca, Myron. Udaje, że to go nie rusza. Kocha cię bezwarunkowo. Lecz odkąd o tym usłyszał, cały czas się uśmiecha. Chce natychmiast lecieć do domu.
– Nie róbcie tego.
– Nie róbcie?! – powtórzyła zirytowana. – No, to weź mu wyperswaduj. Ten człowiek ma fiksum dyrdum. To meszuge. Więc wyjaśnij mi, co się dzieje.
– To długa historia, mamo.
– Ale prawdziwa? Znowu grasz?
– Tylko tymczasowo.
– Co to znaczy „tylko tymczasowo”? Telefon Jessiki zasygnalizował, że ktoś dzwoni.
– Mamo, muszę kończyć. Przepraszam, że was nie zawiadomiłem.
– Co? I to wszystko?
– Więcej powiem ci później.
– Uważaj na kolano – powiedziała, niespodziewanie ustępując.
– Będę uważał. Przełączył się na drugą linię.
– To nie jest krew Grega – oznajmiła bez powitania Esperanza.
– Co?
– Krew z sutereny. Ma grupę AB plus. A Greg ma grup? zero minus.
Myron nie spodziewał się takiej wieści. Spróbował się z nią oswoić.
– Być może Clip ma rację – odparł. – Może to krew któregoś z dzieci Grega.
– Niemożliwe.
– Dlaczego?
– W szkole nie miałeś biologii?
– Miałem, w ósmej klasie. Ale nie uważałem, bo gapiłem się na Mary Ann Palmiero. W czym rzecz?
– AB to rzadka grupa. Żeby miało ją dziecko, jego rodzice muszą mieć grupy A i B. A ponieważ Greg ma grupę zero, jego dzieci nie mogą mieć grupy AB.
– Może to krew ich kolegi – podsunął Myron. – Może któreś z nich kogoś gościło.
– Jasne, pewnie. Dzieci zapraszają do domu kolegów. Któreś z nich zalewa krwią cały pokój i nikt jej nie sprząta. No a potem dziwnym zbiegiem okoliczności znika Greg.
Myron nawinął na palce sznur telefonu.
– To nie jest krew Grega – powtórzył. – I co dalej?
Nie odpowiedziała.
– Jak w takich warunkach prowadzić śledztwo bez wzbudzenia podejrzeń? – ciągnął. – Muszę przecież zadawać pytania. Ludzie zechcą wiedzieć, dlaczego ich wypytuję.
– Ogromnie ci współczuję. – W tonie głosu Esperanzy nie dało się wyczuć ani krzty współczucia. – Jadę do agencji. Wpadniesz?
– Może po południu. Rano zajrzę do Emily.
– Twojej dawnej dziewczyny, o której mówił mi Win?
– Tak – odparł.
– Tylko nie ryzykuj. Od razu włóż prezerwatywę. Rozłączyła się.
Nie krew Grega? Niepojęte. Wczoraj przed zaśnięciem obmyślił całkiem zgrabną teoryjkę. Wyglądała następująco: zbiry szukały Downinga. Trochę go poturbowały, upuściły krwi. Żeby pokazać mu, że nie żartują. Zareagował ucieczką.
Wszystko do siebie pasowało. Wyjaśniało, skąd się wzięła krew w suterenie i dlaczego Greg znienacka zwiał. Sprowadzało się w sumie do bardzo prostego równania: pobicie plus groźba utraty życia równa się ucieczka.
Niestety, krew w suterenie nie była jego. To zaś obalało powyższą teorię. Gdyby Grega pobito w suterenie, zawalałby ją swoją krwią, nie cudzą. Myron pokręcił głową. Musiał wziąć prysznic. Jeszcze trochę takiego dedukowania, a po głowie zaczęłyby mu chodzić zarżnięte kurczaki.
Namydlił się, stanął tyłem do prysznica pod kaskadą wody spadającej mu na ramiona i pierś, wytarł się ręcznikiem i ubrał. Jessica siedziała w pokoju przy komputerze. Nauczył się, żeby nie przeszkadzać jej, kiedy stuka w klawiaturę. Zostawił krótki liścik i wyszedł. Metrem linii 6 dojechał do śródmieścia i na piechotę doszedł do garażu Kinneya na Czterdziestej Szóstej Ulicy. Mario rzucił mu kluczyki, nie podnosząc głowy znad gazety. Przy Sześćdziesiątej Drugiej Myron skręcił w FDR Drive i skierował się na północ do Harlem River Drive. Wprawdzie z powodu remontu prawego pasa ruch odbywał się w spowolnionym tempie, ale do mostu George’a Washingtona dotarł w niezłym czasie. Autostradą numer 4 przejechał obok miejsca zwanego Paramus, w istocie wielkiego centrum handlowego, przy okazji udającego ratusz, skręcił w prawo i minął fabrykę Nabisco przy drodze 208. Miał nadzieję wciągnąć w nozdrza jej bogaty aromat, lecz tym razem obył się smakiem.
Gdy podjechał pod dom Emily, wspomnienia trzepnęły go w potylicę niczym ostrzegawcze pacnięcie ojca. Oczywiście bywał tu podczas przerw w zajęciach, kiedy ze sobą chodzili. Nowoczesny, duży dom z cegły stał na końcu zadbanego zaułka. Podwórze otaczał płot. Za domem znajdował się basen. Pamiętał, jak kochali się z Emily w altanie. W ubraniach zsuniętych do kostek, pokryci cienką warstwą potu. O słodki ptaku młodości.
Zaparkował, wyjął kluczyk ze stacyjki i jakiś czas siedział. Nie widział swojej dawnej dziewczyny od dziesięciu lat. Wiele w ciągu nich się wydarzyło, mimo to obawiał się, jak Emily zareaguje na jego widok. Nie miał odwagi zapowiedzieć się telefonicznie. Kiedy widział ją ostatni raz, po otwarciu drzwi wrzasnęła do niego „Ty draniu!” i zatrzasnęła mu je przed nosem.
Wyjrzał przez szybę. Na uliczce panował bezruch. Ale stało tu zaledwie dziesięć domów. Zastanawiał się, jaką taktykę obrać, niczego jednak nie wymyślił. Sprawdził godzinę, lecz nie zapamiętał. Westchnął. Jedno nie ulegało wątpliwości: nie mógł tu przesiedzieć całego dnia. W tak porządnej dzielnicy, jeśli cię zauważą, wzywają policję. Pora ruszać. Otworzył drzwiczki i wysiadł. Osiedle, choć co najmniej piętnastoletnie, wciąż wyglądało jak nowe. Podwórka były dość łysawe. Za mało drzew i krzewów. Trawa rzadka jak włosy po przeszczepie.