– Przecież do mnie wróciła.
– Owszem.
– Więc o co ci chodzi?
Załamał cię też rozbrat z koszykówką. Nie doszedłeś do siebie.
– Doszedłem.
Pokręciła głową.
– Przez trzy lata próbowałeś wszelkich dostępnych środków, żeby wyleczyć kolano…
– Chciałem wydobrzeć – wtrącił. – Co w tym złego?
– Nic. Ale byłeś strasznie upierdliwy. Odepchnąłeś Jessicę. Nie wybaczę jej tego, co ci zrobiła. Nie zasłużyłeś na to. Choć przyczyniłeś się do jej odejścia.
– Po co to wszystko wyciągasz?
– To ty wszystko wyciągasz, Myron. Całą przeszłość. Jessicę, a teraz koszykówkę. Chcesz, żebyśmy patrzyli na powtórkę tego wszystkiego. Ale nic z tego.
– Powtórkę czego?
Nie odpowiedziała.
– Wiesz, dlaczego nie poszłam wczoraj na twój mecz? Skinął głową, nie patrząc jej w oczy. Zapiekły go policzki, poczerwieniał.
– Bo w przypadku Jessiki istnieje pewna szansa, że więcej cię nie skrzywdzi. Szansa, że ta wiedźma sporządniała. Natomiast w przypadku koszykówki szansy nie ma. Nie wrócisz do gry.
– Uporam się z tym – rzekł, zdając sobie sprawę, że się powtarza.
Milczała.
Zapatrzony w przestrzeń, jak przez mgłę usłyszał dzwonek telefonu. Ale żadne z nich nie podniosło słuchawki.
– Twoim zdaniem powinienem dać sobie z tym spokój? – spytał.
– Tak. Emily ma rację. To ona go zdradziła. Ty byłeś tylko narzędziem. Jeśli to zatruło jakoś ich związek, to za jej sprawą. To ona zdecydowała. Nic nie jesteś winien Gregowi Downingowi.
– Nawet jeśli to prawda, pozostaje więź – odparł.
– Bzdury! Samcze bzdury! Dzielenie włosa na czworo. Tylko potwierdzasz moje zdanie. Jeśli w ogóle istniała między wami jakaś więź, już jej nie ma. Od dziesięciu lat nie uprawiasz koszykówki. O tej więzi pomyślałeś tylko dlatego, że wróciłeś do gry.
Zabębniono w drzwi. Zabębniono z taką siłą, że omal nie wypadła futryna. Myron poderwał się w fotelu i usiadł prosto.
– Kto jest przy telefonach? – spytał.
Esperanza uśmiechnęła się.
– O nie!
– Wejdź – powiedziała.
Drzwi się otworzyły. Chociaż Myron widział ją już tyle razy, na jej widok opadły mu szczęka i nogi. Do gabinetu wkroczyła Wielka Cyndi, olbrzymka – metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu, sto czterdzieści kilo wagi – w białym podkoszulku z oddartymi rękawkami. Bicepsów i barów mógł jej pozazdrościć Hulk Hogan. Makijaż miała jeszcze bardziej jaskrawy niż na ringu, oczy w oprawie fioletowych cieni o ton ciemniejszych od fryzury z fioletowych szpikulców, a uszminkowane usta tworzyły krwawą plamę. Wyglądała jak stwór z musicalu Rocky Horror Picture Show. Tak przerażającej istoty Myron jeszcze nie widział.
– Cześć, Cyndi – wydusił.
Warknęła, uniosła środkowy palec, odwróciła się, przestąpiła próg i zamknęła drzwi.
– Co jest…
– Masz połączenie na linii pierwszej – wyjaśniła Esperanza.
– To Cyndi odbiera telefony?
– Pewnie.
– Przecież ona nie mówi!
– Oko w oko. Przez telefon jest bardzo rozmowna.
– Chryste Panie!
– Nie jęcz, odbierz telefon.
Dzwoniła Lisa z nowojorskiej centrali Bella. Sądzi się powszechnie, że tylko policji udostępnia się wykazy połączeń telefonicznych. Nieprawda. Niemal każdy detektyw w tym kraju ma wtyczkę w lokalnej firmie telefonicznej. To tylko kwestia pieniędzy. Cena wykazu połączeń telefonicznych z danego miesiąca waha się od tysiąca do pięciu tysięcy dolarów. Myron i Win poznali Lisę za czasów pracy w FBI. Nie brała od nich pieniędzy, ale zawsze jej się rewanżowali w taki czy inny sposób.
– Zdobyłam to, co chciał Win – powiedziała.
– Mów.
– O godzinie dziewiątej osiemnaście wieczorem dzwoniono z automatu telefonicznego w barze w pobliżu Broadwayu i Dyckman Street.
– Z okolic Dwusetnej?
– Chyba. Chcesz numer telefonu?
Carla zadzwoniła do Grega z baru przy Dwusetnej? Dziwne, coraz dziwniejsze.
– Jeśli masz.
Podała mu numer.
– Może się przyda.
– Na pewno, Liso. Dzięki. – Myron podał kartkę Esperanzy. – Spójrz tylko, co mam. Najprawdziwszy świeży trop – powiedział.
ROZDZIAŁ 11
Jadłodajnia Parkview zasługiwała na swoją nazwę. Rzeczywiście widać było z niej park imienia porucznika Williama Tighe’ego po drugiej stronie ulicy, mniejszy od średniego podwórka, z tak wysokimi krzakami, że zasłaniały ogród za nimi. Wiszące na otaczającym go siatkowym ogrodzeniu tabliczki ostrzegały dużymi tłustymi wołami: NIE KARMIĆ SZCZURÓW. Nie był to żart. Pod spodem mniejszymi literami powtarzano to samo po hiszpańsku: No des comida a las ratas. Tabliczki umieściła tam grupa o nazwie Strefa Jakości Życia. Myron pokręcił głową. Tylko w Nowym Jorku trafiali się ludzie, ulegający nieodpartej pokusie tuczenia szkodników. Jeszcze raz zerknął na ostrzeżenie, a potem na bar. Szczury. Świetnie zaostrzały apetyt.
Przeszedł przez ulicę. Z wysokości dwóch pięter nad barem Parkview pies z głową wciśniętą w kratownicę schodów przeciwpożarowych obszczekiwał przechodniów. Zielona markiza nad wejściem była rozdarta w kilku miejscach, napis na niej tak spłowiały, że nieczytelny, a podtrzymujący ją słupek tak ugięty, że Myron musiał schylić głowę. Plakat w oknie reklamował pite z mięsem i warzywami. Z czarnej tablicy obok plakatu wynikało, że dzisiejszymi daniami dnia są między innymi bakłażan z parmezanem, kurczak po królewsku i bulion wołowy. Na drzwiach przyklejono niczym znaczki kontroli technicznej pojazdu pozwolenia nowojorskiego zarządu budynków.
Tuż za progiem powitał go znajomy, choć nieokreślony zapach manhattańskiej garkuchni. Powietrze przesycał tłuszcz. Gdy wciągałeś je głęboko, miałeś wrażenie, że zatyka ci arterie. Kelnerka z rozjaśnionymi włosami barwy słomy zaproponowała mu stolik. Spytał o kierownika.
– To Hector – wyjaśniła, wskazując ołówkiem za siebie, na mężczyznę przy kontuarze. – Właściciel.
Myron podziękował i usiadł na barowym stołku przy saturatorze. Miał ochotę zakręcić się na nim, ale bał się, że wezmą to za dziecinadę. Siedzący dwa stołki w prawo od niego nieogolony, chyba bezdomny mężczyzna w czarnych staroświeckich kamaszach i wystrzępionym płaszczu z uśmiechem skinął mu głową. Myron odpowiedział mu tym samym. Mężczyzna powrócił do swojej kawy. Uniósł ramiona i zgarbił się nad nią, jakby bał się, że ktoś mu wyrwie kubek.
Myron wziął kartę dań w popękanej okładce, otworzył ją, ale nie przeczytał. Liczne sfatygowane fiszki wsunięte w winylowe ochronne przegródki anonsowały rozmaite specjały. Wprawdzie słowo „sfatygowane” pasowało jak ulał do baru Parkview, lecz nie w pełni oddawało ogólne wrażenie. Było tu całkiem przyjemnie i czysto. Kontuar lśnił. Podobnie przybory kuchenne, srebrny mikser do koktajli, saturator. Większość klientów czytała gazety lub gawędziła z innymi niczym przy posiłku w domu. Znali z imienia kelnerkę i mogłeś postawić ostatniego dolara, że kiedy siadali do stolika, nie przedstawiała się ona jako ich „kelnerka”.
Właściciel krzątał się przy ruszcie. Dochodziła czternasta. Choć nie był to szczyt obiadowy, klientów nie brakowało. Nie spuszczając z oczu potraw, Hector wydał kilka poleceń po hiszpańsku, po czym wytarł ręce w ścierkę i z grzecznym uśmiechem zwrócił się do Myrona z pytaniem, czym może służyć. Myron zapytał, czy mógłby skorzystać z automatu.
– Nie, proszę pana, przykro mi. – Hector mówił z wyraźnym hiszpańskim akcentem, nad którego pozbyciem się ewidentnie pracował. – Automat jest na rogu ulicy. W lewo.