Выбрать главу

– Jak długo tu pracowała?

– Dwa miesiące.

Myron skinął głową, energicznie potarł podbródek.

– To pasuje do podejrzanej, podającej się za Carlę.

– Carlę?

– Notorycznej oszustki telefonicznej – ciągnął Myron. – Ścigamy ją od jakiegoś czasu. – Rozejrzał się jak spiskowiec. – Słyszał pan, żeby używała imienia Carla? Czy ktoś tak się do niej zwracał?

Hector spojrzał na żonę. Pokręciła głową.

– Nie, nigdy.

– Ktoś ją odwiedzał? Jacyś znajomi?

Hector skonsultował się wzrokiem z żoną. Ponownie pokręciła głową.

– Nie, nie widzieliśmy nikogo. Nie była towarzyska.

Myron zdecydował się pójść krok dalej i potwierdzić to, co wiedział. Gdyby Hector stanął okoniem, trudno. Kto nie ryzykuje, ten nie ma. Pochylił się do przodu. Hector z żoną również.

– Być może zabrzmi to nietaktownie, ale czy ta kobieta ma duże piersi? – spytał szeptem. Natychmiast skinęli głowami.

– Bardzo duże – odparł Hector.

Podejrzenie się potwierdziło.

Zadał jeszcze kilka pytań, lecz więcej użytecznych informacji z tego stawu nie wyłowił. Przed pożegnaniem się z właścicielami zapewnił, że są oczyszczeni z zarzutów i mogą dalej naruszać paragraf sto dwadzieścia cztery B. Mało brakowało, a Hector pocałowałby go w rękę. Myron poczuł się jak gnida. Co dziś robiłeś, Batmanie? No początek, Rabinie, przeraziłem ciężko pracującego imigranta stekiem kłamstw. A niech cię kaczki, Batmanie, jesteś super! Myron pokręcił głową. Co by tu zrobić na bis? Obrzucić butelkami po piwie psa na schodkach przeciwpożarowych?

Wyszedł z baru Parkview. Rozważał, czy przejść na drugą stroną ulicy. No, a gdyby nagle uległ nieodpartej pokusie nakarmienia szczurów? Nie mógł podjąć takiego ryzyka. Musiał się jej wystrzegać. Gdy ruszył w stronę stacji metra na Dyckman Street, usłyszał pytanie:

– Szuka pan Sally?

Odwrócił się i zobaczył bezdomnego w staroświeckich kamaszach, którego widział w garkuchni. Siedział na chodniku, oparty plecami o ceglany mur. W ręku trzymał pusty plastikowy kubek po kawie. Żebrał.

– Zna ją pan? – spytał Myron.

– Ona i ja… – Obszarpaniec mrugnął i skrzyżował palce. – Poznaliśmy się dzięki temu automatowi.

– Co pan powie.

Trzymając się ściany, mężczyzna wstał. Twarz miał pokrytą siwawą szczeciną, za krótką by mogła uchodzić za brodę, a za długą jak na wielbiciela zarostu z serialu Policjanci z Miami. Długie włosy zaś były czarne jak węgiel.

– Sally cały czas korzystała z mojego telefonu, co mnie wkurzało.

– Pańskiego telefonu?

– Automatu na zapleczu – odparł, oblizując usta. – Jest przy tylnych drzwiach. Często zapuszczam się w zaułek za barem, więc go słyszę. To jakby mój telefon służbowy.

Myron nie potrafił odgadnąć jego wieku. Twarz chłopięca, choć zniszczona, trudno powiedzieć, przez upływ lat czy trudy życia. Brak paru zębów z przodu. Przypomniał sobie jedną ze swoich ulubionych bożonarodzeniowych piosenek: „Pod choinkę marzą mi się przednie zęby dwa”. Miły kawałek. Dzieciakowi marzyły się nie zabawki, nie gry komputerowe, tylko siekacze. To się nazywa bezinteresowność.

– Kiedyś miałem komórkę – ciągnął mężczyzna. – I to nie jedną, dwie. Ale mi ukradli. Na tym szajsie nie można jednak polegać, zwłaszcza pośród wieżowców. Może cię podsłuchać każdy, kto ma odpowiedni sprzęt. A ja muszę zachować w tajemnicy to, co robię. Wszędzie pełno szpiegów. Zresztą od komórek… od elektronów czy czegoś tam, dostaje się guzów mózgu. Guzów mózgu wielkości piłek plażowych.

– Ach tak.

Myron – „wciskać kit to ja, a nie mnie” – zachował kamienną twarz.

– No więc Sally zaczęła korzystać z automatu. Wkurzyłem się. Prowadzę interesy. Dostaję ważne telefony. Nie mogę mieć zajętej linii. Tak czy nie?

– Bezwarunkowo.

– Bo wie pan, jestem hollywoodzkim scenarzystą. – Obdartus wyciągnął rękę. – Norman Lowenstein.

Myron przypomniał sobie nie bez trudu fałszywe imię i nazwisko, które podał Hectorowi.

– Bemie Worley.

– Miło mi pana poznać, Bernie.

– Wie pan, gdzie mieszka Sally Guerro?

– Jasne. Kiedyś byliśmy…

Nowy znajomy skrzyżował palce.

– Wiem. Poda mi pan jej adres?

Norman Lowenstein zesznurował usta i palcem wskazującym poskrobał pryszcz na gardle.

– Nie mam głowy do adresów – odparł. – Ale mogę tam pana zaprowadzić.

Myron rozważył, ile straci czasu.

– Mógłby pan? – spytał.

– Jasne, bez problemu. Idziemy?

– W którą stronę?

– Do linii A – odparł Norman. – Dojedziemy do Sto Dwudziestej Pierwszej.

Ruszyli do metra.

– Często pan chodzi do kina, Bernie? – zagadnął Norman.

– Jak każdy.

– Powiem panu coś o kręceniu filmów – zadeklarował Norman z ożywieniem. – To nie sam splendor i blichtr. Produkcja marzeń dla ludzi to najbardziej brutalna i bezwzględna branża pod słońcem. Bezpardonowe ciosy w plecy, walka o forsę, sławę, o zwrócenie na siebie uwagi… sprawiają, że ludzie robią dziwne rzeczy. Mój scenariusz wziął Paramount. Prowadzą rozmowy z Willisem. Z Bruce’em Willisem. Bardzo się zainteresował.

– Życzę powodzenia – rzekł Myron.

Norman rozpromienił się.

– Dzięki, Bernie, to miło z pańskiej strony. Naprawdę. Streściłbym panu ten film, niestety, mam związane ręce. Wie pan, jak to jest. W Hollywoodzie kradną na potęgę. Wytwórnia żąda dyskrecji.

– Rozumiem.

– Nie to, żebym panu nie ufał. Wymagają tego wytwórnie. Muszą chronić swoje interesy, prawda?

– Tak.

– Zdradzę tylko, że to film sensacyjno – przygodowy. Ale z sercem. A nie zwykła strzelanka. Chciał w nim zagrać Harrison Ford, szkoda, że jest za stary. Willis będzie w sam raz. Nie jest to mój ulubieniec, ale co poradzić.

– Uhm.

Stacja przy Sto Dwudziestej Pierwszej Ulicy nie należała do najprzyjemniejszych. Myron przypuszczał, że w dzień jest tu dość bezpiecznie, niemniej dziś czuł się odrobinę raźniej dzięki temu, że wziął z sobą broń. Nie lubił nosić „kopyta” i rzadko to robił. Nie z powodu wrodzonej wrażliwości, po prostu cenił wygodę. Kabura na ramieniu wrzynała się w pachę, wywołując swędzenie niczym wełniany kondom. Po wczorajszym wieczorku zapoznawczym z Panterką i Cegłówą poruszanie się po mieście bez broni byłoby jednak lekkomyślne.

– W którą stronę? – spytał.

– Do centrum.

Ruszyli Broadwayem na południe. Myron szedł i kiwał głową, słuchając opowieści Normana o blaskach i cieniach Hollywoodu. Z każdym krokiem dzielnica porządniała. Minęli znajomą żelazną bramę Uniwersytetu Columbia i skręcili w lewo.

– To tam – powiedział Norman. – W pół drogi między przecznicami.

Po obu stronach ulicy biegły niskie domy, w których mieszkali głównie doktoranci i wykładowcy Columbii. Dziwne, że również kelnerka z baru. A zresztą czemu nie. Nic, co wiązało się z jej udziałem w tej sprawie, nie miało na razie sensu. Równie dobrze mogła mieszkać, na przykład, z Bruce’em Willisem w Hollywood.

– Pan próbuje jej pomóc, tak? – wyrwał go z zamyślenia towarzysz.

– Słucham?

Norman Lowenstein zatrzymał się. Spoważniał.

– Ta historia z firmą telefoniczną. Nałgał pan. Myron nie odpowiedział.

– Proszę pana. – Norman położył dłoń na ręce Myrona. – Hector to dobry człowiek. Przyjechał do Stanów goły. W tej garkuchni urabia ręce po łokcie. On, jego żona i syn harują od świtu do nocy. Świątek, piątek. I cały czas w strachu, że ktoś im to zabierze. Ten lęk… mąci mu jasność myślenia. Ja nie nam nic do stracenia, więc niczego się nie boję. Łatwiej dostrzegam pewne rzeczy. Rozumie pan?