Выбрать главу

– Nie narzekam. A u ciebie?

– W Departamencie Stanu ciągle coś się dzieje.

– Jasne.

– Jak tam Win? – spytał Higgins.

– Bez zmian.

– Ten gość przyprawia mnie o ciarki, wiesz, o czym mówię?

– Pewnie.

– Tęsknicie za robotą dla federalnych?

– Ja nie – odparł Myron. – Win chyba też nie. Nie mógł się w niej wyżyć.

– Wszystko słyszę. Ej, wyczytałem w gazetach, że znowu grasz.

– Tak.

– W twoim wieku i z takim kolanem? Jak to możliwe?

– Długo by mówić, Fred.

– Ani słowa więcej. Ej, w następnym tygodniu przyjeżdżacie do nas zagrać z Bullets. Załatwisz mi bilety?

– Zrobię, co się da.

– Świetnie, dzięki. O co chodzi, Myron?

– O informację na temat studolarowych banknotów. Z kolejnymi numerami. Z serii B028856011A.

– Na kiedy ją potrzebujesz?

– Jak najszybciej.

– Zrobię, co będę mógł. Trzymaj się, Myron.

– Ty też, Fred.

Nie stracił nic z walorów. Wyluzował się. Niesamowite uczucie, przemożne. Grał jak z nut. Kiedy strzelał, niewidzialna ręka zdawała się nieść piłkę do kosza. Gdy kozłował, piłka stawała się przedłużeniem dłoni. Zmysły miał wyostrzone niczym wilk w puszczy. Czuł się tak, jakby wpadł w czarną dziurę i wyłonił się z niej dziesięć lat wcześniej na akademickich finałach koszykówki. Nawet kolano sprawowało się wspaniale.

Trening wypełniła głównie gra wyjściowej piątki z pięcioma najczęściej grzejącymi ławę. Myronowi wychodziło wszystko. Strzały na kosz z wyskoku. Bloki, po których gotów był do natychmiastowego rzutu. Do tego wykonał dwa rajdy na kosz – wpadając w paszczę strefy obrotowych – i oba zakończył zwycięsko.

Zdarzały się chwile, że zapominał o Gregu Downingu, poharatanych zwłokach Carli – Sally – Roberty, krwi w suterenie, zbirach, którzy go napadli, a nawet – tak, tak – o Jessice. W żyłach płynęła mu rozkoszna energia – energia sportowca u szczytu formy. Mówiono o fizycznym błogostanie biegaczy, euforii spowodowanej wydzielinami gruczołów, gdy ciało jest zmuszone do najwyższego wysiłku. Wprawdzie nie mógł tego odnieść do siebie, lecz rozumiał towarzyszące wyczynowi sportowemu wzloty i upadki. Jeśli grałeś dobrze, twoje ciało rozsadzał wigor, a do oczu cisnęły się łzy czystej radości. Wigor ten trwał do późna w nocy – leżałeś w łóżku, nie mogąc zasnąć, i odtwarzałeś najwspanialsze chwile, często w zwolnionym tempie, niczym nadgorliwy sprawozdawca sportowy z palcem na guziku „replay”. Kiedy grałeś źle, godzinami, a nawet dniami chodziłeś opryskliwy i struty. Oba te biegunowe nastroje wyolbrzymiały znaczenie uderzenia piłki kijem, ciśnięcia nią z wielką prędkością lub przepchnięcia jej przez metalową obręcz. Jeśli grałeś słabo, próbowałeś się pocieszać, że to głupie przejmować się czymś tak błahym. Ale gdy wzbijałeś się na szczyt własnych możliwości, zamykałeś usta gadule, który siedział w tobie.

Kiedy Myron biegał tam i z powrotem po parkiecie niesiony falami zmiennych akcji, tylną furtką wkradła mu się do głowy myśl. Trzymała się z boku, kryła za kanapą, pojawiała się co jakiś czas na moment, żeby zaraz znów się schować. Dasz radę, drwiła z niego. Znów możesz grać.

Jego szczęśliwa passa trwała także w pojedynkach z Leonem White’em, najlepszym kumplem Grega, z którym dzielił pokój na wyjazdach. W trakcie gry nawiązali ze sobą rodzaj więzi, jaka łączy kolegów z drużyny, a nawet przeciwników. Czekając pierś w pierś na podanie, wymieniali szeptem na ucho krótkie żarty. Klepali się po plecach, komplementując za udane zagrania. Leon był facetem z klasą. Żadnych docinków. Nawet gdy Myron przestrzelił lub, cofając się za pole trzech sekund, padł na tyłek, Leon White miał dla niego wyłącznie słowa zachęty.

Coach Donny Walsh dmuchnął w gwizdek.

– Wystarczy, panowie – oznajmił. – Po dwadzieścia osobistych i do domu.

Leon i Myron uścisnęli sobie dłonie, przybijając piątki, tak jak robią to tylko dzieci i zawodowi sportowcy. Myron zawsze uwielbiał tę część treningu, niemal żołnierskie poczucie koleżeństwa. Nie doświadczył go od lat. Było wspaniałe. Gracze podzielili się na pary – jeden strzelał, drugi zbierał i podawał – rozeszli się pod kosze. Znów dopisało mu szczęście, bo stworzył parę z Leonem White’em. Wzięli ręczniki, butelki z wodą i przeszli pod trybunami. Siedziało na nich trochę reporterów. Wśród nich naturalnie Audrey. Spojrzała na Myrona z rozbawionym uśmiechem. Oparł się pokusie, żeby pokazać jej język. Lub tyłek. Treningowi przyglądał się też Calvin Johnson. Stał w garniturze, oparty o ścianę, jakby pozował do niepozowanego zdjęcia. W czasie sparingu Myron próbował ocenić jego reakcję, ale z miny Mrożonki nie dało się oczywiście nic wyczytać.

Rzucał pierwszy. Stanął na linii, z szeroko rozstawionymi nogami i oczami utkwionymi w obręczy. Lecąca ze wsteczną rotacją piłka przeszyła kosz.

– Będziemy dzielić pokój – powiedział Myron.

– Tak słyszałem – odparł Leon.

– Pewnie niedługo. – Myron znowu strzelił. Kosz zaszeleścił. – Jak myślisz, kiedy wróci Greg?

Leon złapał piłkę i płynnie mu ją odrzucił.

– Nie wiem.

– Jak on się czuje? Z jego kostką lepiej?

– Nie wiem – powtórzył Leon.

Po kolejnym rzucie osobistym kosz znów zaszeleścił. Przepocona koszulka przyjemnie ciążyła. Myron chwycił ręcznik i wytarł twarz.

– Rozmawiałeś z nim? – spytał.

– Nie.

– Dziwne.

Leon podał mu piłkę.

– Co jest dziwne?

Myron wzruszył ramionami, zrobił cztery kozły.

– Słyszałem, że się przyjaźnicie – odparł.

Leon uśmiechnął się półgębkiem.

– Kto tak mówi?

Myron strzelił. Kosz zaszeleścił.

– Różni. Gazety et cetera.

– Nie wierz wszystkiemu, co przeczytasz.

Dlaczego? Leon przekazał mu kozłem piłkę.

Prasa uwielbia zaprzyjaźniać z sobą białych i czarnych graczy. Wciąż szukają kogoś na wzór Gale’a Sayersa i Briana Piccolo.

– Nie jesteście przyjaciółmi?

– Cóż, znamy się od dawna, fakt.

– Ale nie jesteście zżyci?

Leon spojrzał na niego podejrzliwie.

– Co tak wypytujesz?

– Po prostu rozmawiam. Z tym zespołem łączy mnie jedynie Greg.

– Łączy?

Myron wznowił kozłowanie.

– Kiedyś byliśmy rywalami.

– No i?

– A będziemy kolegami z drużyny. Dziwne uczucie. Myron przestał kozłować, bo Leon utkwił w nim wzrok.

– Myślisz, że Greg dba o dawną rywalizację z uczelni? – W głosie Leona zabrzmiało niedowierzanie.

– Była bardzo zażarta… To znaczy, wtedy – odparł Myron, wiedząc, że brzmi to bardzo nieprzekonująco.

Nie patrząc na Leona, oddał strzał.

– Nie chcę cię urazić – rzekł Leon. – Dzielę z Gregiem pokoje od ośmiu lat, ale ani razu o tobie nie wspomniał. Nawet gdy rozmawialiśmy o studiach.

Szykujący się do rzutu Myron znieruchomiał i spojrzał na Leona, próbując zachować obojętną minę, bo choć bardzo nie chciał się do tego przyznać, jego słowa, o dziwo, zabolały go.

– Strzelaj. Chcę jechać – ponaglił Leon.

Ciężkim krokiem podszedł do nich T.C. W dłoniach miał dwie piłki, które trzymał z taką łatwością, jakby to byty grejpfruty. Upuścił jedną i po rytualnej wymianie uścisków i klepnięć dłoni z Leonem spojrzał z szerokim uśmiechem na Myrona.

– Pamiętam, pamiętam – zapewnił Myron. – Łomot, tak? T.C. skinął głową.

– A co się za tym kryje? – spytał Myron.

– Dziś wieczorem wszystko się wyjaśni – odparł T.C. – Na imprezie w moim domu.