Выбрать главу

– Uścisk dłoni – powtórzył Myron. – Powinnaś pisać teksty na kartki z życzeniami.

– Ja tylko mówię, jak jest. Cywilizacje przeszłości, znacznie przewyższające nas intelektualnie, rozumiały, że uciechy cielesne nie są grzechem. Skojarzenie erotyki z poczuciem winy to nowożytna, absurdalna fiksacja. Koncepcja łącząca seks z posiadaniem jest spadkiem po surowych purytanach, którzy chcieli zachować kontrolę nad swoją główną własnością, żoną.

Historiozofka, pomyślał Myron. Jak miło.

– Gdzie jest napisane, że dwoje ludzi, którzy nie są w sobie zakochani, nie może osiągnąć szczytów fizycznej ekstazy? – ciągnęła. – Przecież to absurd! Idiotyzm!

– Być może. Ale ja i tak mówię pas, dzięki.

Wzruszyła ramionami w geście, jak chcesz.

– T.C. będzie bardzo zawiedziony – powiedziała.

– Jakoś to przeżyje.

– No cóż – odezwała się po chwili. – Pora wmieszać się w tłum. Miło się z tobą rozmawiało, Myron.

– To było niezapomniane przeżycie – odparł.

Myron również wmieszał się w tłum. Jakiś czas spędził z Leonem White’em. Leon przedstawił mu swoją żonę, blond seksbombę imieniem Fiona. Jak wyjętą z „Playboya”. Należała do kobiet, które najzwyklejszą rozmowę zamieniają w długą grę dwuznaczników. Miała matowy głos i była tak nawykła do rozsiewania powabów, że nie bardzo wiedziała, kiedy zaniechać siewu. Po krótkiej pogawędce przeprosił ich i odszedł.

Od barmana usłyszał, że w barku nie ma yoo – hoo. Wziął więc oranginę. Nie sodówkę z sokiem pomarańczowym, oranginę! Jak europejsko! Łyknął. Smakowało.

Ktoś klepnął go w plecy. T.C. W białych skórzanych spodniach, takiejż kamizelce, bez koszuli, za to w ciemnych okularach wyglądał jak model z magazynu „Gentelman’s Quaterly”.

– Dobrze się bawisz? – spytał.

– Niezgorzej – odparł Myron.

– Chodź. Coś ci pokażę.

Odeszli od towarzystwa, wspinając się w milczeniu na trawiasty pagórek. Stok stawał się coraz bardziej stromy, muzyka coraz cichsza. Zamiast rapu słychać było niekonwencjonalnych Cranberries. Myron lubił ich piosenki. W tej chwili leciała Zombie. Dolores O’Riordan śpiewała raz po raz „W twojej głowie, w twojej głowie”, a kiedy się zmęczyła, zaczęła powtarzać do znudzenia „zombi, zombi, zombi”. Zgoda, Cranberries mogliby popracować nad słowami refrenu, ale piosenka i tak działała na słuchaczy.

Na wzgórzu nie było świateł, ale wystarczał blask tych znad basenu. Gdy dotarli na płaski szczyt, T.C. wskazał przed siebie.

– Tam.

Myrona niemal zatkało. Znajdowali się na tyle wysoko, by nic nie zakłócało okazałego widoku na panoramę Manhattanu. Morze świateł lśniło jak kropelki wody. Most George’a Washingtona wydawał się na dotknięcie ręki. Dłuższą chwilę stali w milczeniu.

– Ładnie, co? – zagadnął T.C.

– Bardzo.

T.C. zdjął ciemne okulary.

– Często tu przychodzę. Sam. To miejsce nastraja do refleksji.

– Ja myślę.

Znów zapatrzyli się na Manhattan.

– Łomot już z tobą rozmawiała? – spytał Myron.

T.C. skinął głową.

– Zawiodłeś się?

– Nie. Wiedziałem, że odmówisz.

– Skąd?

T.C. wzruszył ramionami.

– Przeczucie. Ale nie daj się zwieść. Łomot jest w porządku. Mógłbym ją nawet nazwać moją przyjaciółką.

– A tych, którzy cię otaczali?

T.C. uśmiechnął się nieznacznie.

– Mówisz o tych białych chłopcach?

– Tak.

– To nie są przyjaciele. Gdybym jutro przestał grać w kosza, potraktowaliby mnie jak czarnucha, który zesrał im się na kanapę.

– Poetycko mówiąc.

– Taka jest prawda, stary. Takie fakty. Tacy jak ja nie mają przyjaciół. Biali, czarni, bez różnicy. Ludzie kleją się do mnie, bo jestem bogatą supergwiazdą. Kombinują, że wpadnie im coś za friko.

– I dobrze ci z tym?

– Nieważne, czy mi z tym dobrze. Tak już jest. Nie narzekam.

– Czujesz się samotny? – spytał Myron.

– Z tyloma ludźmi dookoła?

– Wiesz, o co pytam.

– Wiem. – T.C. poruszył głową na boki tak energicznie, jakby próbował przed grą rozluźnić mięśnie karku. – W kółko się gada o cenie sławy, ale chcesz wiedzieć, jaka jest prawdziwa cena? Pomiń pierdoły o utracie prywatności. Jasne, że w kinie bywam rzadziej niż kiedyś. Też mi problem. A zresztą tam, skąd pochodzę, ludzi nie stać na kino. Prawdziwą ceną jest to, że tracisz człowieczeństwo. Stajesz się rzeczą, przedmiotem lśniącym jak te merce na podjeździe. Dla biednych ziomali z getta jestem złotą drabiną z frykasami na każdym szczeblu.

A dla tych bogatych białych chłopców żywą maskotką. Tak jak OJ. Simpson. Pamiętasz gości okupujących jego salon z trofeami?

Myron skinął głową.

– Nie zrozum mnie źle. Ja się nie skarżę. To znacznie lepsza robota niż pompowanie benzyny czy praca w kopalni węgla. Ale zawsze muszę pamiętać, że od reszty czarnuchów z ulicy odróżnia mnie tylko gra w koszykówkę. Tak jest. Walnie mi kolano, jak kiedyś tobie, i ląduję tam z powrotem. Nigdy o tym nie zapominam. Nigdy. – Słowa T.C. zawisły w rześkim powietrzu. Spojrzał surowo na Myrona. – Tak więc, kiedy jakaś ekstracizia traktuje mnie, jakbym był nie wiem kim, nie o mnie jej chodzi. Rozumiesz? Oślepia ją moja kasa i sława. Tak jak wszystkich.

– Więc się nigdy nie zaprzyjaźnimy? – spytał Myron.

– A czy zadałbyś mi to pytanie, gdybym był ciemnym durniem nalewającym benzynę na stacji?

– Może.

– Chrzanisz – powiedział z uśmiechem T.C. – Ludzie obgadują moje zachowanie. Mówią, że się zachowuję, jakby każdy był mi coś winien. Że jestem primadonną. Mówią tak, bo ich przejrzałem. Są wściekli, że znam prawdę. Wszyscy: właściciele klubu, trenerzy, kto tylko, mają mnie za ciemnego czarnucha, za co więc mam ich szanować? Odzywają się do mnie tylko dlatego, że wsadzam piłkę do kosza. Jestem małpą, na której zarabiają. Z chwilą gdy przestanę zarabiać, koniec. Stanę się jeszcze jednym śmieciem z getta, niegodnym siadania czarną dupą na ich białym klozecie. – Zamilkł, jakby zabrakło mu tchu. Znów spojrzał na panoramę miasta. Jej widok go odmłodził. – Spotkałeś kiedykolwiek Isiaha Thomasa? – spytał.

– Z Detroit Pistons? Tak, raz.

– Słyszałem jakiś czas temu wywiad z nim, Pistons zdobyli wtedy mistrzostwo. Gość zapytał go, co by robił, gdyby nie został koszykarzem. Wiesz, co odpowiedział mu Isiah?

Myron pokręcił przecząco głową.

– Że byłby senatorem Stanów Zjednoczonych. – T.C. zaniósł się gromkim, wysokim śmiechem, który odbił się echem w cichej nocy. – Pomyślałem: Czy ten czarny zwariował? Naprawdę w to wierzy? Senatorem Stanów Zjednoczonych?! Z kogo robi balona?! – Zaśmiał się ponownie, ale jakby z przymusem. – Ja wiem, kim bym był. Zapieprzałbym w stalowni od północy do dziesiątej rano, a może siedziałbym w pierdlu albo nie żył. – Pokręcił głową. – Senator Stanów Zjednoczonych. W mordę.

– A co z grą? – wtrącił Myron.

– O co pytasz?

– Lubisz grać w koszykówkę?

T.C. rozbawiło to pytanie.

– Ty lubisz, co? Łapiesz się na cały ten kit „kocham tę grę”.

– A ty nie?

T.C. pokręcił ogoloną głową. Księżyc, który się w niej odbił, skąpał ją w niemal mistycznej poświacie.

– Nie – odparł. – Koszykówka zawsze była dla mnie tylko środkiem do celu. Do zdobycia pieniędzy. Do ustawienia się na całe życie.

– Nigdy nie kochałeś tej gry?

– Pewnie, że kochałem. Było dokąd pójść, rozumiesz? Ale nie chodziło o samą grę… nie o bieganie, skakanie i resztę. Chodziło o koszykówkę. Wszędzie indziej byłem pierwszym lepszym, głupim czarnym chłopakiem, za to na boisku gościem, kimś. Bohaterem. To daje niewiarygodnego kopa, wszyscy traktują cię, wiesz jak.