Выбрать главу

– To znaczy, że zaatakują.

– Tak – potwierdził Win. – Mam to udaremnić?

– Jak?

– Unieszkodliwię samochód za tobą.

– Nie. Niech zrobią ruch. Zobaczmy, co to da.

– Słucham?

– Wspieraj mnie. Jeżeli mnie wezmą, może dotrę do ich szefa.

Win prychnął.

– O co chodzi? – spytał Myron.

– Komplikujesz prostą sprawę. Czy nie łatwiej byłoby zdjąć tych dwóch w samochodzie i wycisnąć z nich, dla kogo pracują?

– Najtrudniej przychodzi mi właśnie „wyciskanie”.

– Oczywiście. Po tysiąckroć przepraszam za mój brak etyki. Znacznie mądrzej jest nadstawić karku, niż narazić na przejściową nieprzyjemność nikczemnego zbira.

Win wypowiadał czasem zdania, których logika porażała.

– To tylko najmici. Nic nie będą wiedzieć – rzekł Myron, pamiętając, że w przypadku Wina zachowanie logiczne często przynosi skutki straszniejsze od zachowania nielogicznego.

– Celny argument – przyznał Win. – Lecz przypuśćmy, że po prostu cię zastrzelą.

– Po co? Interesuję ich tylko dlatego, bo myślą, że wiem, gdzie jest Greg.

– Aż martwych nie da się nic wyciągnąć – dodał Win.

– Właśnie. Chcą mnie zmusić do mówienia. Dlatego za mną jeżdżą. Jeśli zawiozą mnie w jakieś dobrze strzeżone miejsce…

– Wkroczę.

Myron ani przez chwilę w to nie wątpił. Mocniej ścisnął kierownicę. Puls mu przyśpieszył. Na podstawie racjonalnej analizy łatwo mógł odrzucić możliwość, że go zastrzelą. Co innego zaparkować na ulicy przy zbirach, o których wiedziałeś, że chcą zrobić ci kuku. Gdyby jednak z białego vana najpierw zamiast osoby wyłoniła się lufa, on i Win, pilnie go obserwując, poradziliby sobie z sytuacją.

Zjechał z autostrady. Biegnące z północy na południe i ze wschodu na zachód, zaprojektowane jako regularna siatka współrzędnych ulice Manhattanu były ponumerowane, proste. Ale kiedy dojeżdżałeś do Greenwich Yillage i Soho, odnosiłeś wrażenie, że ich sieć zaprojektował Salvador Dali. Znikały wszelkie pozory prostoty i symetrii. Ginęły ulice oznaczone numerami, a te, które je zachowały, wiły się pośród oznaczonych nazwami.

Na szczęście Spring Street biegła prosto. Myrona minął rowerzysta, prócz niego wokoło ani żywej duszy. Biały van stał tam, gdzie zapowiedziała Jessicą. I rzeczywiście nieoznakowany. Przyciemnione szyby nie pozwalały zajrzeć do środka. Myron nie widział samochodu Wina, ale tak właśnie powinno być. Jechał wolno. Minął biały samochód. W tym momencie w vanie zapalono silnik. Gdy zatrzymał się blisko rogu ulicy, van ruszył.

Zaczęło się.

Myron wyprostował kierownicę, zgasił silnik, schował kluczyki do kieszeni. Van sunął bardzo wolno. Myron wyjął rewolwer i wsadził pod siedzenie, jako rzecz mało użyteczną. Gdyby go dopadli, toby przeszukali. A odpowiadanie ogniem na ich strzały byłoby stratą czasu. Usunięcie zagrożenia zależało od Wina.

Sięgnął do klamki. Nacisnął ją z sercem w gardle, otworzył drzwiczki i wysiadł w ciemności. Z latarni w Soho był taki sam pożytek jak z latarki paluszka w czarnej dziurze. Blask z pobliskich okien nie tyle rozjaśniał mrok, co tworzył dziwną poświatę. Na ulicy leżały plastikowe worki ze śmieciami. Przeważnie rozdarte. W powietrzu unosił się odór zepsutej żywności. Van podjechał wolno. Od strony wejścia podszedł bez wahania mężczyzna w czarnym płaszczu i czarnym golfie. Wycelował w Myrona rewolwer. Van zatrzymał się, odsunęły się boczne drzwi.

– Wsiadaj, dupku – rozkazał mężczyzna z rewolwerem.

– Do mnie mówisz? – spytał Myron, pokazując na siebie.

– Już. Ładuj dupę.

– To pełny golf czy tylko kołnierz? Typ z rewolwerem przysunął się bliżej.

– Już, powiedziałem.

– Po co te nerwy? – odparł Myron, ale ruszył w stroną vana. – Jeżeli tylko kołnierz, to nie do rozpoznania. Bardzo twarzowy.

W zdenerwowaniu zawsze mówił za dużo. Wiedział, że to niebezpieczne. Win niejeden raz mu to wypominał. Nie mógł się jednak powstrzymać. Cierpiał na słowotok albo pokrewną dolegliwość.

– Ruszaj się!

Myron wsiadł do vana. Gangster z rewolwerem za nim. W środku było jeszcze dwóch, a trzeci za kierownicą. Wszyscy w czerni, z wyjątkiem szefa w granatowym garniturze w prążki i w zawiązanym w węzeł windsorskim krawacie, ozdobionym złotą spinką. Europejski szyk. Mężczyzna nie wyglądał na zawodowego gangstera, raczej na starzejącego się surfistę. Miał długie rozjaśnione włosy i opaleniznę nieco za idealną, by zdobył ją na słońcu.

Wnętrze wozu urządzono na zamówienie, co jednak nie wyszło mu na korzyść. Wyrwano wszystkie fotele, prócz fotela kierowcy. W ich miejscu przy jednej ścianie stała skórzana kanapa, na której siedział blondyn w prążki. Zakrywający podłogę gruby żółtozielony dywan, który nawet Elvis uznałby za zbyt krzykliwy, piął się po burtach vana niczym bluszcz dla ubogich.

Mężczyzna w garniturze uśmiechnął się. Był bardzo odprężony, ręce trzymał splecione na kolanach. Van ruszył.

Rewolwerowiec szybko obszukał Myrona.

– Siadaj, dupku – warknął.

Myron usiadł na dywanie i przejechał ręką po włosiu.

– Limonowy – powiedział. – Ładniutki.

– Tani. Nie musimy się martwić o plamy z krwi – odparł Prążkowany.

– Tniemy koszty. – Myronowi zaschło w ustach, ale jakby nigdy nic skinął głową. – Bardzo mądrze.

Prążkowany nie raczył odpowiedzieć. Spojrzał na gangstera w golfie. Rewolwerowiec poderwał się i odchrząknął.

– To jest pan Kill – przedstawił Prążkowanego. – Powszechnie zwany Kościejem. – Znów odchrząknął. Mówił tak, jakby przedtem przećwiczył ten mały spicz. – Nazywają go Kościejem, bo kocha łamać kości.

– Taka ksywa na pewno rajcuje kobiety.

Kościej uśmiechnął się zębami w koronkach, bielą dorównującymi uzębieniu z dawnych reklam pepsodentu.

– Przytrzymaj mu nogę – polecił.

Typ w golfie wbił lufę w skroń Myrona na tyle mocno, by wycisnąć w niej trwały ślad. Drugą ręką otoczył jego szyję i przydusił mu tchawicę.

– Ani drgnij, dupku – wyszeptał i zmusił go, żeby się położył. Drugi bandzior usiadł Myronowi na piersi i przygwoździł mu nogę do podłogi. Wystraszony Myron z trudem łapał dech, ale się nie ruszał. W tej sytuacji ruch nie był wskazany. Pozostało czekać na rozwój wypadków.

Kościej wstał wolno z kanapy, wpatrzony w jego gorsze kolano. Na twarzy miał uśmiech.

– Jedną rękę położę odsiebnie na kości udowej, a drugą dosiebnie na piszczeli – wyjaśnił tonem, jakim chirurg instruuje studenta. – Kciuki oprę na przyśrodkowej części rzepki. Kiedy je przesunę, oderwę ci ją. – Spojrzał Myronowi w oczy. – Trzaśnie troczek rzepki i kilka innych więzadeł. Pękną ściągną. Będzie to, niestety, potwornie bolało. Myron nawet nie próbował zażartować.

– Chwileczkę – rzekł szybko. – Po co bez powodu sięgać po takie środki?

Kościej uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– A musi być jakiś powód? – spytał.

Myron wytrzeszczył oczy. Strach zaciążył mu w żołądku jak kamień.

– Zaczekaj – dodał prędko. – Będę mówił.

– O to jestem spokojny – odparł Kościej. – Ale przedtem trochę nas pozwodzisz…

– Nie.

– Nie przerywaj mi, proszę. – Kościej przestał się uśmiechać. – To bardzo niegrzecznie przerywać. Na czym skończyłem?

– Że najpierw nas pozwodzi – podpowiedział szofer.

– Właśnie, dziękuję. – Na twarz Kościeja powrócił uśmiech. – Najpierw zagrasz na zwłokę. Zaczniesz nam mydlić oczy, licząc, że zawieziemy cię dokądś, gdzie twój partner cię wybawi.