– Robi pan z igły widły – odparła. – Słowo „dziwka” źle się kojarzy. Tylko dlatego zaprotestowałam.
Win rozłożył ręce.
– Ale dlaczego źle się kojarzy? – spytał. – Skoro dziwka jest z definicji tak zwaną kobietą lekkich obyczajów, kobietą, która sypia z wieloma mężczyznami, czemu nie obłapić rzeczy obunóż? Po co stawiać płoty? Po co stwarzać sztuczne granice?
Twierdzi pani, że, związki z drużyną są świadectwem pani niezależności. Ale świadczy to o czymś przeciwnym. Świadczy o braku pewności i poczuciu zagrożenia.
– I dlatego jestem hipokrytką?
– Oczywiście. Wracając do propozycji, byśmy poszli do łóżka. Albo seks jest czysto fizycznym aktem, w tym przypadku moja obcesowość względem pani powinna być bez znaczenia, albo jest czymś więcej. Jest więc tym czy tym?
Uśmiechnęła się.
– Ciekawy z pana człowiek, panie Lockwood. Może się z panem prześpię.
– Nic z tego.
– Słucham?
– Zrobiłaby to pani, moja droga, tylko po to, aby udowodnić, że się mylę. To równie niebezpieczne i żałosne jak pani obyczaje. Ale odbiegamy od tematu. Moja wina, proszę wybaczyć. Powie mi pani, o czym rozmawiała z Gregiem Downingiem, czy mam zszargać pani opinię?
Dopiął swego. Wyglądała na oszołomioną.
– Oczywiście jest też trzecie wyjście – ciągnął – zaraz po drugim. A mianowicie, że do zszarganej opinii dojdzie oskarżenie o morderstwo.
Zrobiła wielkie oczy.
– O co?!
– Greg Downing jest głównym podejrzanym w sprawie o zabójstwo kobiety. Jeżeli się okaże, że pani mu w jakiś sposób pomogła, stanie się pani jego wspólniczką. – Win zmarszczył czoło. – Jednak, szczerze mówiąc, wątpię, czy prokurator uzyska sankcję. Nieważne. Zacznę od pani opinii. Zobaczymy, dokąd nas to zaprowadzi.
– Panie Lockwood?
Maggie Łomot wbiła w niego spojrzenie.
– Tak.
– Wal się pan!
Win wstał.
– To z pewnością przyjemniejsze od pani towarzystwa. – Uśmiechnął się i ukłonił. Gdyby był w kapeluszu, toby go uchylił. – Miłego dnia.
Odszedł z podniesioną głową. W jego szaleństwie była metoda. Od samego początku wiedział, że niczego się od niej nie dowie. Była inteligentna i lojalna. Niebezpieczne, ale godne podziwu połączenie cech. Tak czy siak wyprowadził ją z równowagi. Nawet i najlepsi wpadają w popłoch, ale przynajmniej zaczynają działać. Zamierzał więc zaczekać pod halą i pojechać za nią.
Spojrzał na tablicę wyników. Połowa drugiej kwarty meczu. Nie miał ochoty dłużej oglądać meczu. Lecz kiedy dotarł do wyjścia, w głośnikach zahuczało i rozległ się głos spikera:
– Za Troya Ericsona wchodzi Myron Bolitar.
Win zawahał się chwilę, zrobił krok do wyjścia. Nie chciał na to patrzeć. Jednakże znów się zatrzymał i obrócił w stronę boiska.
ROZDZIAŁ 26
Myron siedział na końcu rzędu rezerwowych. Choć wiedział, że nie zagra, pierś wciąż mu ściskały stalowe obręcze tremy. W młodości lubił to przedmeczowe napięcie, pomimo tremy, która paraliżowała. Zresztą szybko ustępowała po rozpoczęciu gry. Po pierwszym fizycznym kontakcie z przeciwnikiem, pogoni za straconą piłką lub strzale z wyskoku na kosz nerwy się uspokajały, publiczność wiwatowała, a szydercze okrzyki wtapiały się w dźwiękowe tło, będące swoistą muzyką.
Po dziesięciu latach życia bez przedmeczowej tremy potwierdziło się to, co zawsze podejrzewał: nerwowe podniecenie miało bezpośredni związek z koszykówką. Z niczym innym. Nigdy nie doświadczył czegoś podobnego w życiu zawodowym i osobistym. Nie dorównywały temu nawet perwersyjne emocje podczas starć z bandziorami. Łudził się, że związane wyłącznie ze sportem doznania osłabną z wiekiem i dojrzałością, gdy drobnemu epizodowi, jakim jest mecz koszykówki, przestajesz nadawać znaczenie nieomal biblijne, a powiększone przez pryzmat młodości stosunkowo nieważne sprawy tracą epickie wymiary. Dorosły oczywiście wie to, czego dziecku nie da się wytłumaczyć – że szkolna potańcówka czy nieudany rzut osobisty stanie się kiedyś jedynie mglistym, niemiłym wspomnieniem. A jednak, choć przekroczył trzydziestkę, przeżywał takie same wzmożone uczucia jak w młodości. Nie minęły z wiekiem, ale – tak jak ostrzegał Calvin – po prostu zapadły w sen zimowy, licząc, że doczekają się szansy, żeby się z niego wybudzić, szansy, która zwykle się nie zdarza.
A jeśli przyjaciele mieli rację? Jeżeli to go przerastało? Czyż się z tym wszystkim nie pożegnał? Wypatrzył na trybunach Jessicę. Oglądała mecz z dziwnie skupioną miną. Tylko ona nie przejęła się jego powrotem na parkiet, ale w końcu w dniach jego koszykarskiej świetności nie było jej jeszcze w jego życiu. Czy kobieta, którą kochał, nie rozumiała, czy może…
Powstrzymał myśli.
Czasem, gdy siedzisz na ławce rezerwowych, hala robi się mała. Na przykład, dostrzegł Wina rozmawiającego z Maggie Łomot. Dostrzegł Jessicę. Dostrzegł żony i dziewczyny innych graczy. A wreszcie, w wejściu na wprost, swoich wchodzących rodziców. Bezzwłocznie przeniósł wzrok na parkiet i udając, że interesuje go wynik, klaskaniem i okrzykami zaczął dopingować kolegów. Mama i tata. Najwyraźniej skrócili wycieczkę i przylecieli wcześniej.
Zerknął. Usiedli blisko Jessiki, w sektorze dla rodzin i przyjaciół. Mama patrzyła na niego. Nawet z daleka widział zagubienie w jej szklistych oczach. Ojciec z zaciśniętymi szczękami rozglądał się dookoła, jakby zbierał się na odwagę przed spojrzeniem na boisko. Myron rozumiał go. Znał to tak dobrze jak stary rodzinny film. Odwrócił wzrok.
Leon White zszedł z parkietu i usiadł na wolnym miejscu obok niego. Ręcznikowy okrył mu ramiona bluzą i podał plastikową butelkę. Leon łyknął gatorade, jego ciało błyszczało od potu.
– Widziałem wczoraj, że rozmawiałeś z Maggie Łomot – powiedział.
– Owszem.
– Zaliczyła cię?
Myron przecząco pokręcił głową.
– Nie dałem się wyłomotać.
Leon zaśmiał się.
– Wiesz, skąd się wzięła jej ksywka?
– Nie.
– Gdy się zabierze do rzeczy, znaczy, gdy się napali, zaczyna walić nogą. Lewą. Zawsze lewą. Leży na plecach, dymasz ją z całych sił, a ta raptem zaczyna łomotać nogą. I słyszysz, łup, łup, łup, kapujesz?
Myron skinął głową. Skapował.
– Jeżeli tego nie robi, jeżeli nie łomocze, toś, brachu, się nie spisał. Chowasz twarz. Zwieszasz głowę… To poważna tradycja.
– Jak zapalenie menory podczas świąt Hanuka.
– No, nie całkiem.
Leon zaśmiał się.
– Zostałeś wyłomotany? – spytał Myron.
– Jasne, raz – odparł Leon i prędko dodał: – Ale przed ślubem.
– Długo jesteś żonaty?
– Ożeniłem się z Fioną ponad rok temu.
Serce Myrona zjechało w dół jak winda. Fiona! Żona Leona miała na imię Fiona. Spojrzał na efektowną, przyjemnie zaokrągloną blondynkę na trybunie. Jej imię zaczynało się na F!
– Bolitar!
Myron podniósł wzrok na Donny’ego Walsha, coacha Smoków.
– Tak?
– Wchodzisz za Ericsona. – Walsh wypluł te słowa jak odgryzione skrawki paznokci. – Stań na obronie. Kiley niech przesunie się do ataku.
Myron patrzył na trenera, jakby ten mówił w języku suahili. Trwała druga kwarta. Wynik był remisowy.
– Na co czekasz, Bolitar? Właź za Ericsona. Już!
– Do boju, stary!
Leon klepnął Myrona w plecy.
Myron wstał. Nogi poruszały się jak rozciągnięta samochodząca sprężynka. Myśli o morderstwie i zniknięciach odfrunęły niczym spłoszone jupiterami nietoperze. Próbował przełknąć ślinę, ale zaschło mu w ustach. Podbiegł do stolika sędziowskiego. Hala zakręciła mu się przed oczami jak pijanemu łóżko. Bezwiednie strząsnął pot na podłogę i skinął głową sędziemu.