Cole Whiteman zniknął w tylnych drzwiach, zatrzaskując je za sobą. Myron pokonał je wkrótce po nim. Znaleźli się na dworze, lecz na krótko. Whiteman wbiegł po metalowych schodach i wpadł do katedry. Myron podążył za nim. W środku było bardzo podobnie jak na zewnątrz – okazałe przykłady dobrej architektury i sztuki sąsiadowały z lichotą i tandetą. Zamiast ław stały tam tanie składane krzesła, z granitowych murów zwieszały się bezładnie kunsztowne gobeliny, a grube kolumny obrosły drabinami.
Cole skierował się do najbliższych drzwi. Myron popędził za nim wśród odbitego od ogromnego łukowego sklepienia katedry echa stukoczących obcasów. Znów wylecieli na zewnątrz. Cole po krótkim biegu wzdłuż budowli wpadł do środka przez ciężkie drzwi przeciwpożarowe z napisem KURSY DOKSZTAŁCAJĄCE. W suterenie mieściła się albo szkoła, albo przedszkole. Pobiegli korytarzem z metalowymi, rozsypującymi się szafkami po bokach. Cole skręcił w prawo i zniknął za drewnianymi drzwiami.
Kiedy Myron otworzył je pchnięciem, stanął oko w oko z ciemną klatką schodową. Z dołu dobiegł go odgłos kroków. Ruszył kłusem. Z każdym stopniem robiło się ciemniej. Zstępował do podziemi katedry. Cementowe ściany lepiły się od wilgoci. Schodził do krypty, grobowca czy równie nieprzyjemnego pomieszczenia. Czy w amerykańskich katedrach też były krypty jak w europejskich?
Gdy dotarł do podnóża schodów, spowiły go ciemności, a światło na górze zmieniło w odległą poświatę. Wspaniale. Wszedł do pomieszczenia, które było czarną dziurą. Schylił głowę, łowiąc dźwięk niczym pies myśliwski. Cisza. Ręką poszukał kontaktu. Nie znalazł. Przesycone wilgocią ciemności zionęły przeraźliwym, bezwietrznym chłodem. Wcale mu się tu nie podobało. Nic a nic.
Ruszył z wolna na ślepo przed siebie, z rękami wyciągniętymi jak potwór Frankensteina.
– Cole! – zawołał. – Chcę tylko porozmawiać!
Jego słowa odbiły się twardym echem, zanikając jak piosenka w radiu.
Szedł dalej. Było tu cicho jak… w grobie. Półtora metra dalej na coś natrafił. Wyciągniętymi palcami dotknął gładkiej, zimnej powierzchni. Jak marmur, pomyślał. Przesunął dłońmi w dół. Jakiś posąg. Wymacał rękę, ramię, plecy, marmurowe skrzydło. Dekoracja nagrobka? Szybko cofnął rękę.
Znieruchomiał, znów zaczął nasłuchiwać. Słyszał jedynie szum w uszach, jakby ktoś przycisnął mu do nich muszle. Miał chęć wrócić na górę, ale nie mógł tego zrobić. Cole dowiedział się, że odkryto jego tożsamość. Ukryłby się ponownie i przepadł jak kamień w wodę. Była to więc jedyna szansa, żeby się z nim rozmówić.
Wymacując drogę nogą, Myron zrobił następny krok i dużym palcem uderzył w jakiś twardy przedmiot. Znowu marmur. Okrążył go. Coś szurnęło. Znieruchomiał. Dźwięk dobiegł od ziemi. Nie była to mysz. Coś większego. Przechylił głowę i czekał. Puls mu przyśpieszył. Oczy zaczęły się przyzwyczajać do ciemności i rozróżniał już wzrokiem niewyraźne, wysokie figury. Posągi. Z pochylonymi głowami. Wyobraził sobie, jak z błogimi, charakterystycznymi dla sztuki sakralnej minami patrzą na niego pełne wiedzy, nabytej w pielgrzymce do lepszego miejsca niż to, w którym przebywają.
Zrobił jeszcze jeden krok i na jego kostce zacisnęły się zimne palce.
Krzyknął.
Ręka pociągnęła go za nogę i zwalił się na cement. Wierzgnął, wyszarpnął się, odczołgał do tyłu, plecami uderzył w marmur i usłyszał obłąkany śmiech mężczyzny. Od tego śmiechu zjeżyły mu się włosy na karku. Zaraz potem zaśmiał się następny. I jeszcze jeden. Miał wrażenie, że osacza go stado hien.
Zanim zdołał wstać, mężczyźni rzucili się na niego. Nie wiedział, ilu ich jest. Ręce ściągnęły go z powrotem na podłogę. Machnął na oślep pięścią. Trafił w czyjąś twarz. Zachrzęściło. Napastnik upadł. Ale inni dosięgli celu. Rozciągnięty na mokrym cemencie, walczył ślepo i zapamiętale. Słyszał pomruki. Nie było ucieczki od duszącego odoru ich ciał, alkoholu i rąk, które go oblazły. Jedna ściągnęła mu zegarek. Inna chwyciła portfel. Zadał następny cios. Trafił w żebra. Kolejny pomruk, upadł kolejny napastnik.
Ktoś zapalił latarkę i zaświecił mu prosto w oczy. Myron miał wrażenie, że jedzie na niego pociąg.
– W porządku, odsuńcie się – usłyszał głos.
Ręce wycofały się jak mokre węże. Myron spróbował usiąść.
– Nim zaczniesz kombinować, spójrz na to – rzekł głos zza światła latarki.
Jej właściciel wysunął przed nią pistolet.
– Sześćdziesiąt dolców? – odezwał się inny głos. – Tylko tyle? Kurwa!
W pierś Myrona uderzył portfel.
– Ręce do tyłu.
Myron spełnił polecenie. Ktoś chwycił go za przedramiona i ściągnął je razem, aż do bólu ścięgien. Na przegubach zatrzaśnięto mu kajdanki.
– Zostawcie nas – polecił głos.
Myron usłyszał szelesty. Zaduch się zmniejszył. Skrzypnęły otwierane drzwi, ale, oślepiony światłem, niczego nie zobaczył. Zapadła cisza.
– Przepraszam za te nieprzyjemności, Myron – rzekł po dłuższej chwili głos. – Za kilka godzin cię wypuszczą.
– Długo jeszcze zamierzasz uciekać, Cole?
Cole Whiteman zaśmiał się.
– Uciekam od tak dawna, że przywykłem – odparł.
– Nie przyszedłem, żeby cię zatrzymać.
– Co za ulga. Jak odkryłeś, kim jestem?
– To nieważne.
– Dla mnie tak.
– Nie mam najmniejszego zamiaru cię wydać. Chcę informacji.
Nie było odpowiedzi. Myron zmrużył oczy.
– Jak się w to wplątałeś? – spytał Cole.
– Zniknął Greg Downing. Wynajęto mnie, żebym go znalazł.
– Ciebie?
– Tak.
Cole Whiteman zaśmiał się serdecznie. Śmiech odbijał się od ścian jak piłeczki z „magicznej gumy”, coraz głośniej i przeraźliwiej, nim w końcu litościwie ścichł.
– Co cię tak rozbawiło? – spytał Myron.
– Żart dla wtajemniczonych. – Cole wstał, a wraz z nim światło latarki. – Przepraszam, ale muszę iść.
Znów zapadła cisza. Cole zgasił latarkę. Pogrążony w zupełnych ciemnościach, Myron usłyszał oddalające się kroki.
– Nie chcesz wiedzieć, kto zabił Liz Gorman?! – zawołał. Kroki nie zwolniły. Pstryknął kontakt i zapłonęła żarówka.
Słaba, może czterdziestowatowa. Wprawdzie nie oświetliła pomieszczenia, ale różnica była ogromna. Myron zamrugałby przepędzić czarne punkciki po ostrym świetle latarki, i przyjrzał się otoczeniu. Piwnicę wypełniały posągi, zgrupowane wbrew rozumowi i logice. Niektóre stały krzywo. W każdym razie nie były to katakumby, tylko dziwaczny magazyn sztuki kościelnej.
Cole Whiteman powrócił do Myrona i usiadł na wprost niego po turecku. Siwa szczecina wciąż porastała mu twarz, w niektórych miejscach gęsta, w innych nieobecna. Włosy sterczały we wszystkich kierunkach. Opuścił pistolet do boku.
– Chcę wiedzieć, jak zginęła – rzekł cicho.
– Od ciosów zadanych kijem do baseballu – odparł Myron.
– Kto to zrobił? – spytał z zamkniętymi oczami Cole.
– Staram się to ustalić. W tej chwili głównym podejrzanym jest Greg Downing.
Cole Whiteman pokręcił głową.
– Był tam za krótko – powiedział.
Myrona ścisnęło w żołądku. Próbował oblizać wargi, ale miał za sucho w ustach.
– Byłeś tam? – spytał.
– Po drugiej stronie ulicy, za koszeni na śmieci. Jak Oskar Zrzęda z Ulicy Sezamkowej – Cole rozciągnął usta w sztucznym uśmiechu. – Chcesz być niewidzialny? Udawaj bezdomnego. – Wstał jednym płynnym ruchem niczym mistrz jogi. – Kijem do baseballu – powtórzył.