– Mówi ci to coś?
Wzruszyła ramionami.
– Nic mi to nie mówi. To przykład tego, co nazywam dziwnym zachowaniem. Ten przypadek od początku był osobliwy. Sprawca rozbił dziewczynie czaszkę, ale nie to ją zabiło. On pochował ją w tym lesie żywcem. Zginęła, próbując się wygrzebać.
Zamilkła.
– W co była ubrana?
Sally lekko zesztywniała.
– Co się dzieje, Myron? – spytała, nachylając się w jego stronę.
– Nic. A dlaczego pytasz?
– Wiesz dlaczego.
– Ubranie tej zabitej znikło?
– Tak.
Serce opadło mu nagle do żołądka, niczym spadochroniarz z rozprutym spadochronem.
– Cholera!
– O co chodzi?
– Sally, wykonasz dla mnie badanie?
44
Siedzibą prywatnego detektywa, Briana Sanforda, okazał się bar go-go, oddalony dogodnie o przecznicę od kasyna Merva Griffina. W Atlantic City tak już było. Wielkie hotele strzelały w górę jak nieskazitelne piękne kwiaty, obojętne wobec obrastającego je szkaradnego zielska biedy i lichoty. Ale te kwiaty nie upiększały otoczenia, jak zapewniali właściciele kasyn. Przeciwnie, zielsko tym mocniej biło w oczy szpetotą.
Lokal go-go o nazwie Szparka Myszka prezentował się zgodnie z oczekiwaniami. W neonie mrugającym na zewnątrz brakowało liter, a tonący w przyćmionym świetle bar kontrastował z jaskrawo oświetloną sceną, na której pląsały na zmianę znudzone, przeważnie mało urodziwe kobiety z nadmiarem wałków tłuszczu, implantów i opryszczki.
Myron popełnił gruby błąd, wchodząc do pomieszczenia z grubsza przypominającego toaletę. Sedesy były zapchane kostkami lodu, chyba zastępującymi spłuczki, a brak drzwiczek w kabinach wcale nie przeszkadzał klientom w załatwianiu się. Jeden z przykucniętych uśmiechnął się do Myrona i pomachał mu ręką.
Myron postanowił wstrzymać się z potrzebą.
– Jak się dostać do biura Briana Sanforda? – zawołał do barmana.
– Co podać? Michelob, Bud, Bud Light, Coors?
– Chcę tylko dowiedzieć się…
– Michelob, Bud, Bud Light, Coors?
Myron wyjął pięć dolarów. Barman schował je do kieszeni.
– Drzwi za barem – powiedział. – Schodami na pierwsze piętro.
Nie zaczekał na podziękowania. Oto kapitalizm.
Do Myrona podeszła tancerka, która miała przerwę, i uśmiechnęła się, odsłaniając zęby – każdy wykrzywiony w inną stronę. Arcydzieło obłąkanego ortodonty?
– Cześć – powiedziała.
– Cześć.
– Ładny jesteś.
– Jestem goły.
Odwróciła się na pięcie. I po romansie.
Schody nie skrzypiały. Trzeszczały. Myron cały czas bał się, że runą. Na piętrze były tylko jedne drzwi. Otwarte. Zapukał w ścianę. Zajrzał.
– Halo! – zawołał.
Do drzwi podszedł mężczyzna, jak nic Brian Sanford. Cały w uśmiechach. W beżowym garniturku, prasowanym po raz ostatni za czasów inwazji w Zatoce Świń.
– To pan zostawił wiadomość na sekretarce? – spytał.
– Tak.
Biuro Sanforda było minikasynem. Zamiast biurka stał stół do ruletki. W kącie jednoręki bandyta. Gdzie okiem sięgnąć, leżały talie kart, a na podłodze walały się pamiątkowe kości do gry, takie z wydrążonymi dziurami, programy wyścigów konnych i karty do gry w keno.
– Brian Sanford – przedstawił się gospodarz, wyciągając rękę. – Wszyscy mówią mi Blackjack. Wie pan, komu zawdzięczam przezwisko?
Myron potrząsnął głową.
– Frankiemu. Tak nazywam Franka Sinatrę. Nie Frank. Frankie.
Zamilkł.
– Dobre – rzekł Myron.
– Któregoś wieczoru Frankie i ja gramy w Sands, a mnie karta wali jak cholera. Wtem Frankie odwraca się w moją stronę i mówi: „Kurde, spójrzcie na tego Blackjacka. Nie przegrywa”. „Hej, Blackjack!” – woła do mnie ni z tego, ni z owego. Ksywka się przyjęła. I teraz wszyscy mówią mi Blackjack. Dzięki Frankiemu.
– Piękna sprawa.
– Tak to jest. Więc czym mogę służyć, panie…
– Olsen. Merlin Olsen.
Blackjack uśmiechnął się domyślnie.
– Czemu nie, gram w każde klocki. Pan spocznie, panie Olsen.
Myron usiadł.
– Ale zanim zaczniemy, mistrzu, muszę z góry o czymś uprzedzić – rzekł Sanford, obracając w dłoni kości do gry niczym chińskie kulki, które ponoć poprawiają krążenie.
– O czym?
– Jestem bardzo zajętym człowiekiem. Załatwiam wiele poważnych spraw. Wie pan, od czego zaczynałem w tym biznesie?
Myron potrząsnął głową.
– Byłem szefem ochrony w Caesars Pałace w Las Vegas. Głównym szefem. Zna pan życie. Pracowałem w Vegas, nie? Ale Donny – tak nazywam Donalda Trumpa – Donny poprosił mnie, żebym zajął się ochroną jego pierwszego hotelu na tym wybrzeżu. A potem zaczął mi suszyć łeb, żebym zorganizował ochronę Tadż Mahalu. „Donny – powiedziałem mu – mam za dużo na głowie”.
Myron popatrzył w górę. Nad Sanfordem unosiła się co najmniej tona kitu.
– A mój problem jest taki. Jutro rano spotykam się ze Steviem – Steve’em Wynnem. Punkt siódma. Świetny gość. Ranny ptaszek. Od piątej rano na nogach. Wie pan, że jest ślepy? Ma kataraktę czy coś tam. I ukrywa to. Ale nie przed najbliższymi przyjaciółmi. W każdym razie Stevie chce, żebym coś dla niego zrobił. Normalnie bym odmówił, ale chodzi o osobistą przysługę, a Stevie to dobry przyjaciel. W przeciwieństwie do Donny’ego. Za Donnym nie przepadam. Odkąd chajtnął się z Marią, uważa się za ogiera.
– Panie Blackjack…
– Wystarczy Blackjack – zapewnił Sanford, unosząc ręce w górę.
– Mam kilka pytań… Blackjack. Chcę zasięgnąć pańskiej opinii w ważnej sprawie.
Sanford skinął głową. Z wielkim zrozumieniem. Nie podciągnął spodni jak ważna figura, choć powinien.
– W jakiej?
– Wykonał pan ostatnio dla mojego znajomego, pana Ottona Burke’a, pewne zlecenie.
Sanford uśmiechnął się od ucha do ucha.
– A, tak. Ottona. Lepszy gość. Niesamowity bystrzak. Jak tylko wpada do Atlantic, zawsze mnie odwiedza.
I nazywasz go Ottie, pomyślał Myron.
– Kilka dni temu dostarczył mu pan magazyn. Numer Cyców.
Sanford nabrał czujności. Rzucił kości na stół. Wypadła jedynka i dwójka.
– No i? – spytał.
– Chcemy wiedzieć, jak pan na niego trafił.
– Jacy „my”?
– Współpracuję z panem Burkiem – wyjaśnił Myron, czując niesmak.
– To dlaczego nie zadzwonił Ken? To on zwykle się ze mną kontaktuje.
Myron nachylił się konspiracyjnie.
– Ta sprawa go przerasta, Blackjack. Uznaliśmy, że tylko panu możemy zaufać.
Sanford skinął głową. Znów z wielkim zrozumieniem.
– Mam być szczery?… To nie może wyjść poza nas.
– Oczywiście.
– Jest pan pierwszym kandydatem do zastąpienia Kena. Wiemy jednak, ile ma pan pracy.
Oczy Sanforda lekko rozbłysły.
– Bardzo mi miło, panie Olsen, ale dla kogoś takiego jak Otto Burke, mógłbym…
– Najpierw pomówmy o tamtym, dobrze? Jak pan natrafił na ten magazyn?
Sanford znów stał się czujny.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale jaką mam pewność, że współpracuje pan z Ottonem. Że nie jest pan jakimś łapserdakiem z ulicy?
– Wiedziałem!
Myron uśmiechnął się.
– Co?
– Zapewniłem Ottona, że jest pan właściwym gościem do tej roboty. Porządnym. Ostrożnym. To nam się podoba. Tego nam potrzeba.
Sanford wzruszył ramionami. Wziął kości i potoczył je po stole. Wypadły dwie jedynki.
– Jestem zawodowcem – oświadczył.
– Ma się rozumieć. Wobec tego może zadzwoni pan do Ottona. On wszystko potwierdzi. Zna pan jego prywatny numer.