Выбрать главу

Pięć minut po powrocie matki do łóżka Myron odebrał telefon od Christiana Steele’a. Osobny aparat na dole dzwonił cicho, by nie budzić rodziców, którzy mieli lekki sen. Christian powiadomił go o dziwnych telefonach.

Myron znał usługę zwaną oddzwanianiem, za którą operator liczył sobie siedemdziesiąt pięć centów. Niestety, nie obejmowała ona podania numeru, z którego telefonowano, i ograniczała się wyłącznie do jego wybrania. Natomiast wciśnięcie gwiazdki, piątki i siódemki uruchamiało „wyszukiwanie numeru”, tyle że lokalna firma telefoniczna ujawniała ów numer jedynie uprawnionym władzom.

Myronowi pozostawało więc zasięgnąć języka u jej pracowników, jego starych znajomych. Usługa „oddzwaniania” była dostępna tylko lokalnie, a więc do Christiana telefonowano z miasta. Był to jakiś punkt zaczepienia. Lepsze to niż nic. Do aparatu telefonicznego Christiana można podłączyć „identyfikator dzwoniącego”. Pluskwy najnowszej generacji nie działały tak jak te z seriali telewizyjnych, których bohaterowie, chcąc ustalić numer, celowo przedłużali rozmowy. Robiły to automatycznie. Identyfikator wyświetlał numer, zanim podniosłeś słuchawkę.

Wszystko to jednak nie dawało odpowiedzi na najważniejsze pytania:

Czy głos, który usłyszał Christian, rzeczywiście należał do Kathy? A jeśli tak, to co z tego wynikało?

Mnóstwo pytań. Mało odpowiedzi.

– Co słychać? – spytał Esperanzę.

Popatrzyła na niego niechętnie, z dezaprobatą pokręciła głową i przeniosła wzrok na biurko.

– Wróciłaś do bezkofeinowej?

Posłała mu kolejne złe spojrzenie. Wzruszył ramionami.

– Ktoś dzwonił?

Potrząsnęła głową i coś mruknęła. Zdaje się, że nazwała go po hiszpańsku „kutafonem”.

– Co cię ugryzło?

– Tak jakbyś nie wiedział – odparła zgryźliwie.

– Nie wiem.

Znów przeszyła go złym spojrzeniem. Kobiety miały talent do takich spojrzeń. A Esperanza wprost wyjątkowy.

– Zostawmy to. Połącz mnie z Ottonem Burkiem.

– W tej chwili? Nie będziesz zajęty? – spytała tonem ociekającym sarkazmem.

– Połącz mnie z nim, dobrze? Zaczynasz mnie wkurzać.

– O-ho-ho. Już się trzęsę.

Myron pokręcił głową. Nie miał czasu na znoszenie jej humorów. Przeszedł przez sekretariat, otworzył drzwi i stanął jak wryty.

– Cześć.

Odchrząknął i zamknął drzwi.

– Cześć, Jessico – powiedział.

Najczęściej sportowa sława przygasa stopniowo, pomyślała Jessica. Jednak dla garstki pechowców gaśnie nagle jak reflektor po awarii prądu, pogrążając ich w kompletnych ciemnościach.

Tak było w przypadku Myrona.

Marzenia sportowców rozwiewają się powoli. Ktoś, kto był gwiazdą w drużynie szkolnej, na studiach grzeje ławę. Światła przygasają. Grający w drużynie akademickiej uświadamia sobie, że nie będzie jej asem. Światła przygasają. Do gwiazdora drużyny uniwersyteckiej dociera, że nie trafi w szeregi zawodowców. Światła przygasają. I tylko jeden na milion z garstki nielicznych, którzy, by posłużyć się określeniem Toma Wolfe’a, mają „to, co trzeba”, zostaje profesjonalistą.

Sława oślepia tych, którzy patrzą jej prosto w oczy, na zawsze uszkadzając wzrok. Właśnie dlatego tak ważne jest, by przygasała powoli. Sportowiec ma czas przyzwyczaić się do jej stopniowej utraty. Z niedoświadczonego żółtodzioba zmienia się w gracza u szczytu możliwości, a na koniec w starego Wyjadacza, którego kariera pomału się kończy.

Z Myronem stało się inaczej.

Należał do garstki wybrańców, skąpanych w najsilniejszym „lasku, który zdaje się bić nie tylko z zewnątrz, lecz z nich samych. Jego talent do koszykówki ujawnił się już w szóstej klasie. W odwiecznym szkolnym bastionie tej gry, jakim jest hrabstwo Essex w New Jersey, Myron pobił wszelkie rekordy zdobytych koszy i zbiórek. Jak na napastnika był niski, miał programowe metr osiemdziesiąt osiem wzrostu (w rzeczywistości metr osiemdziesiąt trzy), za to siłę i posturę byka i – jak na białego – dysponował wspaniałym wyskokiem. Chciało go pozyskać wiele uczelni. Wybrał Duke w Karolinie Północnej i w ciągu czterech lat zdobył z tą drużyną dwa tytuły mistrzowskie.

Do Boston Celtics wybrano go już w pierwszej rundzie zaciągu, jako ósmego gracza z listy. Reflektor jego sławy zapłonął pełnym blaskiem.

A potem nagle strzelił bezpiecznik.

Nazwali to „nieprawdopodobną kontuzją”. W przedsezonowym meczu z Washington Bullets świeżo upieczony zawodowiec Myron Bolitar zderzył się z dwoma ważącymi w sumie blisko trzysta kilogramów przeciwnikami. Lekarze zasypali młodzieńca, który dotąd nie doznał kontuzji (nigdy nawet nie skręcił kostki) lawiną słów. Wielokrotne złamania, oznajmili. Strzaskana rzepka kolanowa. Gips. Wózek. Kule. Laska.

Lata rehabilitacji.

Po szesnastu miesiącach Myron zaczął chodzić, chociaż kulał przez następne dwadzieścia cztery. Nie wrócił do sportu. Jego kariera się skończyła. Odarto go z jedynego życia, jakie znał. W prasie poświęcono mu parę artykułów, ale szybko o nim zapomniano.

Skryły go ciemności.

Jessica zmarszczyła brwi. Reflektor? Kiepska metafora. Wyświechtana i nietrafna. Potrząsnęła głową i spojrzała na Myrona.

– To wszystko wyjaśnia – powiedział.

– Co wyjaśnia?

– Humor Esperanzy.

– A! – Uśmiechnęła się. – Skłamałam, że jesteśmy umówieni. Nie ucieszył jej mój widok.

– Co ty powiesz.

– Pewnie utopiłaby mnie w łyżce wody.

– Nawet w pół. Napijesz się kawy?

– Tak.

– Możesz zaparzyć kawy? – poprosił przez telefon Esperanzę. – Dziękuję.

Spojrzał na Jessicę.

– Co u Wina? – spytała.

– W porządku.

– Ten budynek należy do jego rodziny?

– Tak.

– Podobno Win stał się – wbrew sobie – specem od finansów.

Myron potwierdził skinieniem głowy, czekał.

– A więc wciąż z nim trzymasz. I wciąż masz Esperanzę. Niewiele się zmieniło.

– Bardzo dużo – odparł.

W drzwiach pojawiła się Esperanza, wciąż z ponurą miną.

– Otto Burke jest na zebraniu – oznajmiła.

– To zadzwoń do Larry’ego Hansona.

Esperanza podała Jessice kawę, uśmiechnęła się diabolicznie i wyszła. Jessica przyjrzała się filiżance.

– Myślisz, że do niej napluła? – spytała.

– Pewnie tak.

– I tak piję za dużo kawy – powiedziała, odstawiając filiżankę.

Myron okrążył biurko i usiadł. Na ścianie za nim wisiały plakaty. Same musicalowe. Zabębnił palcami w biurko.

– Przepraszam za wczoraj. Chciałam cię zaskoczyć, zbić z tropu.

– Ciągle chcesz być górą?

– Chyba tak. Stary nawyk. Milczał.

– Potrzebuję twojej pomocy. Czekał. Jessica nabrała powietrza.

– Policja twierdzi, że mój ojciec zginął z rąk bandziora – wyrzuciła z siebie – ale ja w to nie wierzę.

– A w co?

– W to, że jego śmierć ma związek ze zniknięciem Kathy.

Nie był zaskoczony tym stwierdzeniem.

– Skąd takie przypuszczenie? – spytał, pochylając się i wpatrując w Jessicę.

– Policja je odrzuca. Dla nich to zbieg okoliczności, a ja w to nie wierzę.

– A co na to ten kolega taty z policji, jak mu tam…

– Paul Duncan.

– Właśnie. Rozmawiałaś z nim?

– Tak.

– No i?

Zaczęła stukać stopą w podłogę. Był to stary, bezwiedny, denerwujący odruch. Po chwili przestała.

– Też twierdzi, że to był napad rabunkowy. Powołuje się na fakty z miejsca zbrodni – brak portfela, biżuterii i tak dalej. Robi to wyjątkowo rzeczowo i bezstronnie.

– Jak to?

– Paul Duncan to człowiek wybuchowy. Raptus. Zabito jego najlepszego przyjaciela, a zachowuje się, jakby się tym nie przejął. To do niego niepodobne. – Jessica poprawiła się w fotelu. – Coś tu śmierdzi, nie umiem tego inaczej wyjaśnić.