Выбрать главу

Rozebrał się. W kolanie zastrzykało mu tak, jakby ktoś naciągał ścięgna. Przyłożył torebkę z lodem, owinął je, pokuśtykał pod prysznice i osuszył się ręcznikiem. Kiedy kończył się ubierać, spostrzegł, że stoi nad nim T.C.

Podniósł głowę. T.C. miał na sobie z powrotem wszystkie kolczyki. Trzy w jednym uchu, cztery w drugim, jeden w nosie. Był w czarnych skórzanych spodniach i uciętym czarnym siatkowym podkoszulku, odsłaniającym w pełnej krasie biżuterię w lewym sutku i pępku oraz tatuaże. Wyglądały jak zawijasy. Jego okulary przeciwsłoneczne przypominały opaskę na oczy.

– Twój jubiler na pewno przysyła ci na Boże Narodzenie kartkę z najserdeczniejszymi życzeniami – powiedział Myron.

W odpowiedzi T.C. wysunął język i pokazał jeszcze jeden kolczyk na jego końcu. Myron niemal się zakrztusił. T.C. ucieszyła jego reakcja.

– Jesteś nowy? – spytał.

– Tak. – Myron wyciągnął rękę. – Myron Bolitar. T.C. jej nie przyjął.

– To czeka cię łomot.

– Słucham?

– Łomot. Jesteś nowy. Czeka cię łomot. Kilku graczy roześmiało się.

– Łomot? – powtórzył Myron.

– A jak. Jesteś nowy, tak?

– Tak.

– No to czeka cię łomot. Rozległy się nowe śmiechy.

– Zrozumiałem. Łomot – odparł Myron.

– I o to biega.

T.C. skinął głową, strzelił palcami, wskazał na niego i wyszedł.

Myron skończył się ubierać. Łomot?

Pod szatnią czekała Jessica. Uśmiechnęła się na jego widok. Odpowiedział jej uśmiechem. Czuł się głupio. Uścisnęła go i cmoknęła. Powąchał jej włosy. Pachniały ambrozją.

– Co za słodziutka scenka – usłyszał głos Audrey Wilson. Nie rozmawiaj z nią – uprzedził Jessicę. – To antychryst.

– Za późno. – Audrey wzięła Jessicę pod rękę. – Jess i ja idziemy na parę głębszych, pogadać o starych czasach itp.

– Mój Boże, wstydu nie masz… Nic jej nie mów – zwrócił się do Jessiki.

– Ja nic nie wiem.

– Otóż to. Dokąd dziś jedziemy? – spytał.

– Donikąd! – odparła i kciukiem wskazała za siebie na Wina, który stał w swobodnej pozie oparty o ścianę. – Uprzedził, że będziesz zajęty.

– Aha.

Myron spojrzał na przyjaciela. Win skinął głową. Myron przeprosił Jessicę i Audrey i podszedł do niego.

– Greg po raz ostami wziął gotówką z bankomatu trzy po jedenastej wieczorem, gdy zniknął – oznajmił Win bez wstępów.

– Gdzie?

– Na Manhattanie. W Banku Chemicznym blisko Osiemnastej Ulicy przy West Side.

– To by się zgadzało. Carla dzwoni osiemnaście po dziewiątej i umawia się z nim w jakimś lokalu w boksie w głębi. Greg jedzie do miasta i przed spotkaniem z nią wyjmuje gotówkę.

Win zmierzył go chłodnym wzrokiem.

– Dzięki za oczywiste wnioski – rzekł.

– Ma się ten talent.

– Wiem. Przechodząc do rzeczy: w promieniu czterech przecznic od tego bankomatu jest osiem barów. Poszukiwania ograniczyłem do nich. Z tych ośmiu tylko w dwóch jest coś, co można nazwać „boksem w głębi”. W innych są stoliki i tym podobne, ale żadnych boksów. Oto nazwy.

Myron dawno przestał pytać Wina, jak zdobywa informacje.

– Chcesz, żebym prowadził? – spytał.

– Nie pojadę z tobą – odparł Win.

– Dlaczego?

– Wyjeżdżam na parę dni.

– Kiedy?

– Za godzinę z lotniska w Newark.

– Nagle.

Win nie raczył odpowiedzieć. Ruszyli w kierunku wyjścia dla graczy. Do Myrona podbiegło pięciu chłopców, prosząc o autograf. Spełnił ich życzenie. Jeden z nich, na oko dziesięcioletni, wziął kartkę, zerknął na jego podpis i spytał:

– Kto to jest?

– Jakiś cienias – odparł drugi.

– Dla ciebie pan Cienias! – skarcił go Win.

– Dzięki – powiedział Myron.

Win zrobił gest „nie ma za co”.

– Pan jest kimś? – spytał pierwszy chłopak, patrząc na niego.

– Jestem Dwight D. Eisenhower – odparł Win.

– Kto?

Win rozłożył ręce.

– Oto przyszłość narodu – powiedział i odszedł. Nigdy nie dbał o pożegnania.

Myron dotarł do samochodu. Kiedy wkładał kluczyk do zamka, ktoś klepnął go w ramię. Był to T.C.

– Pamiętaj – rzekł, celując w niego palcem, na którym było więcej biżuterii niż na zjeździe rodzinnym sióstr Gabor.

Myron skinął głową.

– Łomot.

– Dokładnie – potwierdził T.C. i odszedł.

ROZDZIAŁ 7

Po przyjeździe do pierwszego baru na liście Wina, pubu MacDougala, Myron zajął miejsce w wolnym boksie w głębi. Siedząc tam chwilę, liczył, że parapsychiczne moce podpowiedzą mu, czy to tu Greg spotkał się z Carlą. Nie podpowiedziały. A może powinien urządzić seans spirytystyczny?

Podeszła kelnerka. Dobrnęła do niego tak wolno, z takim wysiłkiem i miną, jakby szła przez głęboki śnieg i należała jej się za to nagroda. Myron ogrzał ją jednym ze swoich wypróbowanych diabolicznych, acz przyjacielskich uśmiechów, zapożyczonym od Christiana Slatera (nie mylić z diabolicznym, acz przyjacielskim uśmiechem Jacka Nicholsona).

– Cześć – powiedział.

Położyła przed nim kartonową podkładkę pod naczynia.

– Co podać? – spytała, siląc się na przyjazny ton, ale z marnym wynikiem.

Na Manhattanie rzadko znajdziesz przyjazną obsługę, chyba że w postaci neofitek z sieci TGI Friday i Bennigana, przedstawiających się z imienia jako twoje „kelnerki”, tak jakbyś mógł je pomylić z „prawniczkami” czy „lekarkami”.

– Czy macie yoo – hoo? – spytał.

– Mamy co?

– Nieważne. A piwo?

Spojrzała na niego chłodno.

– Jakie?

W tym lokalu nie warto było silić się na subtelność.

– Lubi pani koszykówkę? – spytał.

Wzruszenie ramion.

– Zna pani Grega Downinga? Skinienie głową.

– Polecił mi wasz pub. Był tu niedawno wieczorem. Zmrużenie oczu.

– Pracowała pani w sobotę? Skinienie głową.

– Obsługiwała pani ten sam rejon? Ten boks? Szybsze skinienie głową. Zniecierpliwione.

– Widziała go pani?

– Nie. Mnie obchodzą stoliki. Może być michelob? Myron spojrzał na zegarek i udał zaskoczenie.

– Oj, to już ta godzina? Muszę iść. – Wręczył kelnerce dwa dolary. – Dzięki za fatygę.

Drugi bar w spisie Wina, Szwajcarska Chata, w niczym jej nie przypominał. Była to straszna nora. Tapeta miała przekonać klientów, że ściany są z drewna. Efekt byłby nieco lepszy, gdyby w tylu miejscach nie odłaziła od ścian. Migocąca w kominku sztuczna kłoda bynajmniej nie tworzyła ciepłej atmosfery górskiego schroniska. Pośrodku „chaty” zawieszono ni przypiął, ni przyłatał lustrzaną kulę dyskotekową. Nie było parkietu do tańca ani świateł. Tylko kula, bez której zapewne nie mógł obyć się żaden alpejski szalet. Lokal cuchnął skwaśniałym piwem i leciutkim odorem wymiocin (?) – wonią znaną jedynie z niektórych barów i studenckich klubów, wżartą w ściany niczym gryzonie, które wyzionęły ducha i gniją.